Byliśmy w Tatrach dokładnie 6 dni, a pogoda zaskoczyła nas dwukrotnie. Co to oznacza? Że w górach, a szczególnie w wysokich górach trzeba być przygotowanym dosłownie na wszystko. Do Tatrzańskiego Parku Narodowego przyjechaliśmy na blisko tydzień, a cały wyjazd od razu podzieliliśmy sobie na dwa trzydniowe trekkingi. Pierwsze wyjście było wypadem we dwoje na Giewont, na który nie chcieliśmy iść, a o całym przedsięwzięciu napisałam tutaj. Po tym wyjściu zeszliśmy do centrum, aby odpocząć w hostelowych warunkach. W sobotę o 6:00 dotarł do nas Paweł i już we trójkę pojechaliśmy do Kir, skąd ruszała nasza druga wyprawa w góry. Wszystko na ten temat przeczytacie w tym artykule – lecimy.
Ponownie zaplanowaliśmy wstępną trasę, tym razem była ona mniej ambitna niż na poprzednie trzy dni. Chcieliśmy się zabezpieczyć, aby z jednej strony się nie zajechać na trasie. Drugim argumentem był fakt, że po co układać plan, który w góry wiadomo, że ma małą szansę na jego zrealizowanie. Postanowiliśmy więc na minimalizm i po przedyskutowaniu go we dwoje, przedstawiliśmy go Pawłowi. Ten go zaakceptował, ale zdziwiła go jego prostota i nie omieszkał rzucić komentarzem, że to trasa na dwa dni. Prawda, to mogła być trasa na dwa dni, ale gdyby szlak nie był przetarty i czekało nas ostre torowanie pod górę to moglibyśmy spędzić na trasie spokojnie trzy dni. Liczyła sobie 34,2km i łączne podejście równe 2421 metrów. Według mapy-turystycznej sugerowany czas przejścia to 14 h 42 min –dodam, że to czasy raczej letnie, zimą zazwyczaj mnożymy to przez 1,5 i dla bezpieczeństwa zakładamy, że może zająć w tym wypadku około 22 godzin.
Planowana trasa na trekking w Tatrach Zachodnich
kierunek > Dolina Chochołowska
Kiedy zaczynamy naszą sobotnią przygodę czeka na nas niemalże 10 kilometrowe dojście z miasta do Doliny Chochołowskiej. Zielony szlak prowadzi nas głównie przez zalesione tereny z prawie niezauważalnym podejściem. To naprawdę spacerowa trasa dla rodzin z dziećmi, z wózkami i sankami. Kilka osób śmiga już na skiturach i biegowych. Przy schronisku widać już sporą ilość turystów – nic dziwnego, mamy sobotni poranek, a piękna pogoda nie wykazuje żadnych przesłanek, aby miała zmienić się w kapryśną. Pierwsze miłe zaskoczenie – Schronisko PTTK na Polanie Chochołowskiej jest otwarte (w porównaniu do tego na Hali Kondratowej i Kalatówek, gdzie wydawane posiłki są przez okienko). Korzystamy z okazji, odpoczywamy i zaczynamy pierwszy dzień intensywnego opalania.
Pierwszy szczyt na trasie – 1653 metrowy Grześ
Ze schroniska kierujemy się na Grzesia najpierw szlakiem żółtym, potem żółto-niebieskim. Blisko dwie godziny zajmuje nam wejście na 1653 metrową górę. Mimo że drogą podąża też wielu innych turystów szlak potrafi być bardzo męczący, ostatecznie to ponad pięciusetmetrowe podejście. Idąc podziwiamy co chwila wyłaniające się szczyty Tatr Zachodnich, a południowe słońce ogrzewa nas na tyle, że kilka razy zatrzymujemy się, by rozebrać jakąś warstwę ubrań – dlatego warto mieć ze sobą coś więcej niż tylko bardzo ciepłe ubrania. Zgrzanie i spocenie się na podejściu gwarantuje nam szybkie wychłodzenie i mocny dyskomfort już po chwili odpoczynku na szczycie. Dlatego na bieżąco dostosowujemy swój strój do warunków, które są zgoła inne niż przed trzema dniami. Na samym szczycie jest wiele osób, dla części z nich tutaj kończy się trekking i schodzą stąd z powrotem do schroniska. Jednak zdecydowana większość – w tym my – kieruje się dalej na Rakoń. Kawałek po zejściu z tłumnie obleganego wierzchołka robimy przerwę na obiad. Dokładnie rzecz ujmując: Krzysiek gotuje, Paweł ogląda widoki, a ja czytam powieść Aldousa Huxleya – „Nowy wspaniały świat”.
Kolejne szczyty – 1879 metrowy Rakoń i 2064 metrowy Wołowiec
Pakujemy się i już po południu idziemy dalej. Rakoń to góra mierząca 1879 m.n.p.m. i tutaj kończy swoją wędrówkę znaczna większość dzisiejszych piechurów. A my znów, tym razem już z nieliczną grupą wybieramy kolejny cel – Wołowiec. Dwustumetrowe ostateczne podejście na Wołowiec wyciska z nas ostatnie siły i wspólnie stwierdzamy, że to była wymagająca trasa. Licząc od Schroniska na Polanie Chochołowskiej szlakiem niebieskim, ciągnącym się wzdłuż granicy Polsko-Słowackiej mamy tu odcinek liczący 6,5 km i 1000 metrów podejście. To całkiem sporo, biorąc pod uwagę, że to Tatry Zachodnie, które mam wrażenie są trochę niedoceniane – odczarujmy to!
Tatry Zachodnie o zachodzie słońca
Na Wołowcu jest już dużo mniej osób i chyba niektórzy mogą żałować. Kłębią się co prawda lekkie chmury, ale powili zbliża się zachód. Imponujący zachód! Postanawiamy zgodnie, że Wołowiec i jego 2064 m.n.p.m. zdają się być świetnym punktem na obserwacje zachodu słońca. Mało tego, być może wyjdą tutaj ciekawe zdjęcia po zmroku? Postanowiliśmy to sprawdzić, a efekty – poniżej ❤
Dzień dobry w Tatrzańskim Parku Narodowym
Kolejnego dnia jesteśmy gotowi na przejście dalszego odcinka biegnącego graniczną granią. Od Wołowca będziemy szli dalej już nie niebieskim, tylko czerwonym szlakiem. Swoją drogą to piękna okazja, by w kilka dni przejść się po wszystkich kolejnych szczytach. Najbliższy na naszej trasie to Jarząbczy Wierch. O ile trasa dzień wcześniej była w zasadzie jednym długim podejściem, tak profil tej dzisiejszej to tańcząca parabola. Z Wołowca szlak leci w dół, ponownie w górę pod Łopatę, ponownie lekko w dół i znów ostre podejście na Wierch. Nie mam jednak najmniejszego zamiaru narzekać, taka pogoda to cud! Swoją drogą do plecaka wrzuciłam specjalny krem, ale jak się okazało na zupełnie inne okoliczności. Z racji, że od pracy w zimnych warunkach moja skóra nie za dobrze znosi permanentny kontakt z niską temperaturą spakowałam krem ochronny na takie okazje. Zonk, powinnam zabrać krem z filtrem UV, bo nasze twarze sugerują raczej wakacje w Egipcie niż te w Tatrach.
Najwyższy polski szczyt tatr zachodnich – podejście na Starorobociański Wierch
Co do czerwonego szlaku między Wołowcem, a Jarząbczym Wierchem, to nie wiem jak wygląda on latem, ale zimą może stwarzać pewne problemy. Jest tu bowiem kilka miejsc, a w zasadzie było podczas naszego trekkingu, które mogą spowodować szybsze bicie serca. Zdecydowanie nie pomagały nie najlżejsze i nie najmniejsze plecaki, z którymi niektóre zejścia i podejścia wymagałby większego skupienia i ostrożności. Ostatecznie docieramy na miejsce i schodzimy odrobinkę, by ugotować obiad (z podziałem obowiązków jak wcześniej). Dalej na trasie mamy Kończysty Wierch, gdzie od Jarząbczej Doliny dotarło już wielu turystów. Spotykamy kilka twarzy, z którymi widzieliśmy się dzień wcześniej na Wołowcu. Przed nami wszystkimi roztacza się przepiękna panorama, a w jej centralnym punkcie król polskiej części zachodnich Tatr – mierzący 2176 metrów Starorobociański Wierch. Długo walczyłam z zapamiętaniem jego nazwy, więc aby było Wam łatwiej to wyjaśniam – nazwa pochodzi od „Starej Roboty” tj. nieczynnych już szybów kopalnianych z czasów dawnego, tutejszego górnictwa.
Same przyjemności, czyli teraz tylko w dół
Teraz już będzie pięknie, bo w dół. Inne dwa najwyższe szczyty tej części Tatr leżą już po słowackiej stronie, a na tą z powodów obecnych restrykcji się nie wybieramy. Oznacza to jedno, wyżej niż teraz już dziś nie będziemy. Ze Starorobociańskiego można zejść dwoma drogami: czerwonym szlakiem na zachód i dalej zielonym na Trzydniowiański Wierch, po czym zejść sobie do Doliny Chochołowskiej, albo czerwonym na wschód aż do Siwego Zwornika, gdzie zielonym możemy iść w kierunku Ornaku lub czarnym na Starorobociańską Rówień. Wybieramy opcję na wschód i z wejściem na Ornak. Powody jak na Wołowcu są dwa i wpływ na nie ma niezwykła pogoda. Serio jest bajecznie! Zachód słońca z widokiem na szczyty na wschodzie i zachodzie połączone z widokiem Zakopanego daleko w dolinie na północy.
Coraz piękniejsze zachody słońca
W oczekiwaniu na spektakl natury na Ornak dociera jeszcze jedna osoba, jak si okazuje fotograf szukający nocnych kadrów. Umawiamy się z Maciejem na wspólne zdjęcia na konkretne nocne godziny, dlatego kilka godzin w nocy mam wyciętych. Nie nazwę ją więc przespaną, ale zupełnie nie żałuję. Najpierw wspólnie fotografujemy nasze miejsce tuż po zachodzie słońca, później nocą z górującym nad nami księżycem, kolejno grubo po 3:00, kiedy księżyc w końcu zachodzi za horyzontem. Moje dwie baterie w aparacie nie wytrzymują do poranka, co nie zmienia faktu – kiedy budzik dzwoni o 6:00 konsekwentnie rozpinam wejście od wschodu. We trójkę tak leżymy i oglądamy sobie słońce, fajny poranek, prawda?
Ostatni dzień w Zachodnich – okolice Hali Ornak
Paweł miał jednak racje, to mogła być trasa na dwa dni. Po wschodzie słońca i śniadaniu idziemy na Iwanicką Przełęcz, gdzie raz dwa skręcamy w prawo. Szybko chcemy wejść żółtym szlakiem do Schroniska na Hali Ornak. O ile na stromym zejściu opiera się na nas słońce jeszcze mocniej, niż w poprzednie dwa dni, o tyle po zejściu za linię lasu ziębi niemiłosiernie. Na szczęście schronisko Ornak jest otwarte, a Pani w stołówce bez problemu podaje nam trzy dzbanki wrzątku. Jemy ciepłą owsiankę i pijemy odpowiednio ja – kawę, chłopaki – herbatę. Nie powiem, żebyśmy się specjalnie rozgrzali, ale stopuję nasze wyjście. Nie ruszę do póki nie dokończę kolejnego rozdziału mojej książki (tym razem nowość Karoliny Korwin-Piotrowskiej „Reset. Świat na nowo”).
Powoli opuszczamy tatrzańskie szlaki
W końcu odciągają mnie od czytnika i ciągną w kierunku Kir. To 5,5 kilometrowy spacer zielonym szlakiem. Z naprzeciwka na Ornak kieruje się bardzo dużo, jak na poniedziałek, osób. Schodzimy spokojnie, z dużo lżejszymi niż trzy dni temu plecakami, za to z pełnymi wspomnień głowami. Ja jestem na maksa zadowolona, nie wiem czy mogło być lepiej. Przepiękne widoki za dnia, warunki bez skazy, ciepłe noce i totalna widoczność. Mijamy wejścia do różnych jaskiń, które odbijają to na prawo to na lewo, a ja schodzę do Zakopanego i nie chcę nic więcej. W centrum jesteśmy w południe, mamy czas na spacer Krupówkami i zjedzenie oscypka z grilla z żurawiną za 3zł (warto się rozejrzeć, bo standardowa cena to obecnie 5zł za kawałek). Parkujemy samochód na Cyrhla i gotujemy ostatni obiad, przed nami kilkugodzinna droga do Radomia. Boże jaka jestem szczęśliwa, chciałam Tatr i one w te sześć dni pokazały mi dwie twarze i przekonały, że w sumie oby dwie da się pokochać.
Jeśli masz ochotę przeczytać o tatrzańskim trekkingu nieco więcej, to zapraszam Cię na pierwszy wpis z tego wyjazdu.
PODSUMOWUJĄC
Tulę zimowo
Maja R.