Park Narodowy Snowdonia w Walii – trekking na Glyder Fawr, czyli gdzie uciec od tłumów

Glyder Fawr pewnie niewiele Ci mówi i ja się nawet nie dziwię, bo o ile nie mieszkasz w Wielkiej Brytanii, nie odwiedzasz Snowdonia National Park dość regularnie, albo nie byłeś tam na kilkudniowym trekkigu, to całkowicie rozgrzeszam Cię z tego braku wiedzy. Glyder Fawr to jeden ze szczytów Snowdonii i ze swoją wysokością 1001m.n.p.m. jest najwyższym szczytem pasma The Glyderau. Podobno nazwa pochodzi od walijskiego odpowiednika słów „stos kamieni” i jestem w stanie w to uwierzyć. Dziś Was tam zabieram, dlatego że po zejściu z Masywu Carneddau na parking Pont Pen y benglol spotkaliśmy się z naszym przyjacielem i udaliśmy na kolejny trekking.

Nocleg nad Jeziorem Llyn Bochwyd

Przed nami jeszcze piątkowy wieczór, więc to dobry moment aby pochylić się nad mapą i pomyśleć o dogodnym miejscu na biwak. Dzień wcześniej para z kamiennej, wynajetej chatki w sercu gór dała nam jedną ze swoich papierowych map i udzieliła wielu wskazówek. Za ich poleceniem uznaliśmy, że nocleg przy jeziorze Llyn Bochlwyd to kusząca propozycja. Mamy już tego dnia serdecznie dość chodzenia, ale ten nieco ponad kilometrowy odcinek z podejściem na około 550m.n.p.m. jest jeszcze do zrobienia – tym bardziej, że zapowiada się bardzo ładna noc. Kiedy docieramy nad wodę jest już ciemno, ale latarki skutecznie zdradzają położenie innych biwakujących. Tej nocy nie tylko my będziemy oglądać tu gwiazdy. Odnajduję Polarną, nastawiam aparat i próbuję wykonać swoje pierwsze zdjęcie star trails. Wychodzi poruszone, bo trochę wieje, a ja mam tylko lekki, plastikowy statyw. Trzeba będzie zaopatrzyć się w coś porządniejszego.

W kierunku Glyder Fawr i Glyder Fach

Wstajemy o poranku i po raz kolejny utwierdzamy się w przekonaniu, że tutaj dobra pogoda jeśli danego dnia w ogóle będzie, to najczęściej zaszczyci nas swoją obecnością w okolicy południa. Wcześniej ani temperatura, ani widoczność raczej nie powala. Około godziny 7:30 jesteśmy już gotowi do dalszej drogi. Z tego miejsca nie idzie żaden sensowny szlak na bardzo znany szczyt Tryfan, postanawiamy skierować swoje kroki na dwa szczyty Glyder Fach i Glyder Fawr i – z nadzieją na odrobinę szczęścia – zobaczyć piękną Dolinę Ogwen. Ruszamy kamienistym szlakiem. Niecałe 200 metrów wyżej chowamy się za kamiennym murkiem na Bwlch Tryfan (chcąc to przetłumaczyć może nazwałabym to przełęczą?). Jesteśmy już na wysokości 730m.n.p.m, więc do szczytu brakuje nam stosunkowo niewiele. Nie liczymy, że zajmie nam to dużo czasu, dlatego osłonięci od wiatru pijemy ciepłą kawę i osłaniamy się przed napierającą mgłą. Dłuższe siedzenie w takich warunkach to nie najlepszy pomysł, kiedy ciało się zanadto wychłodzi nawet intensywny wysiłek nie pomoże nam się dobrze dogrzać.
 

Ruszamy dalej, a jako pierwszy czeka na nas 994 metrowy Glyder Fach

i to za zaledwie 800 metrów. Jak to się stało, że nie ogarnęliśmy tej trasy nie wiem, ale później okazało się, że na ten szczyt z tego miejsca prowadzą dwa szlaki. Na mapie jeden oznaczony jest jak większość innych linią przerywaną, którym jak się okazało wchodziła nawet rodzinka z dziećmi i jamnikiem. Drugi szlak oznaczony jest małymi kropeczkami i możecie się domyślać, że nie zwiastuje to niczego dobrego. Ta droga niczym nie ustępuje via ferratom, no może tym, że nie ma żadnych lin czy łańcuchów. Ostatecznie chyba dobrze, ze idziemy w chmurach to przynajmniej nie widzę tej ekspozycji. Dziś wiem, że ten odcinek ma niecałe 500 metrów. Kiedy jestem na szlaku nie mam o tym pojęcia i w pewnym momencie jestem gotowa zawrócić. Idziemy z plecakami, które ani wagą ani wielkością nie pomagają. Kiedy stajemy na skraju jakiejś skały i czeka nas ostre zejście w dół po nie wiadomo czym i które prowadzi do nie wiadomo czego postanawiam to przedyskutować. Chwilę debatujemy i spekulujemy, ile jeszcze może tak wyglądać. Czy opłaca się wracać tą cholerną drogą, czy może zaraz się kończy. Ostatecznie po upewnieniu się w maps.me o naszej dokładnej lokalizacji zgadzam się aby iść dalej. Okazuje się być to dobrą decyzją, bo gorzej niż źle już nie ma. Nie żałuje pójścia tym szlakiem, chociaż w momencie zobaczenia tego drugiego, wygodnego szlaku i tych ludzi z dziećmi i jamnikiem opadają mi ręce.

Słońce zaszczyca nas swoją obecnością

Weszliśmy już na odpowiednią wysokość i teraz czeka nas bardzo spokojny spacer granią. Nie ma już żadnego podejścia, ani żadnego zejścia, a ewentualne różnice wysokości są tak malutkie, że totalnie niezauważalne. Co jednak da się dostrzec, to ewidentna poprawa pogody. Chmury zaczynają się przerzedzać, a nam powoli ukazuje się Dolina Ogwen. Mimo pojawienia się słońca, dzień nadal nie należy do ciepłych i zimowe rękawiczki zdają się być idealnym wyborem. Gdzie się człowiek nie obejrzy widzi skały i to w najróżniejszych konfiguracjach.

Piękna parorama z Gryder Fawr

Kierując się na Glyder Fawr idziemy przy prawej krawędzi grani i co rusz pojawiają się jeziora Llyn Bochlwyd, gdzie spaliśmy tej nocy oraz Llyn Idwal, które idealnie współgra z krajobrazem. Odchodzi stąd kilka szlaków na północ i południe, a my konsekwentnie kierujemy się na zachód, aby po 250 metrowym zejściu zjeść obiad nad małym jeziorem Llyn y Cwn. Jeden z odcinków na jeziora także oznaczony jest kropkami na mapie – fakt zejście jest dosyć spore i musimy uważać na osuwające się kamienie – ale nie jest ono niebezpieczne. Ukrywamy się za wzniesieniem i osłonięci od wiatru możemy w końcu ugrzać się w popołudniowym słońcu. Spędzamy tu całkiem sporo czasu. Tak jak pisałam we wstępie, jest około godziny 14:00, więc to jest pora ewentualnej mocnej poprawy pogody.

Zejście przy Jeziorze Llyn Idwal i powrót na parking

Takie słońce nie opuszcza nas już do wieczora. Ale prędzej – zbieramy obiadowe garnki i razem z ciepłą kurtką chowamy je w plecakach. Prze moment próbuję przeforsować pomysł, aby na dolny parking iść jeszcze prze szczyt Y Garn. Chłopacy jednak widząc to podejście demokratycznie wybierają drogę prosto do jeziora Llyn Idwal. Zaczynamy nasze zejście razem z wieloma innymi turystami. Mimo, że szlak ten cieszy się mniejszą popularnością tego dnia jest tutaj wielu Brytyjczyków, którzy chyba tak jak my chcą wykorzystać piękną pogodę. Mamy już drugą połowę września i takie warunki są tutaj rzadko spotykane. Dreptamy szlakiem przez Devil’s Kitchen, czyli z angielskiego – Kuchnia Diabła, która ma nawiązywać do często unoszącą się tutaj parą. Inna nazwa to Twll Du – z wajiskiego – Czarna Dziura dlatego, że jest to ciemna szczelina rozdzielająca skałę na Y Garn (gdzie nie poszliśmy) i Glyder Fawr (skąd wracamy).

Jezioro Llyn Idwal obchodzimy już spokojnym szlakiem z jego prawej strony, przecinamy mały mostek nad cieniutkim strumieniem i powoli schodzimy na parking, z którego wyszliśmy dzień wcześniej. Ostatnio z Krzyśkiem preferujemy przecinanie masywów górskich i schodzenie w zupełnie innym miejscu niż zaczynaliśmy wędrówkę. Kiedy nie mamy potrzeby powrotu do punktu startowego staramy się to maksymalnie wykorzystywać, bo daje to ogromne pole do popisu i w zasadzie nieograniczony wybór kierunku wędrówki. Tym razem postawiliśmy na parkingu samochód Bartka. Po powrocie okazuje się jednak, że pozostawiliśmy go w miejscu, gdzie są parkometry. Wieczorem czeka nas niemiła niespodzianka pozostawiona przez brytyjskie służby mundurowe. Z dobrych wieści – schodzimy jeszcze przed zachodem słońca. Ponownie robimy małe pranie w toalecie i korzystamy z ciepłej wody. Ostatnio również pisałam Wam o praniu (w dokładnie tym samym miejscu przed dwoma dniami). Nie chcemy ryzykować moczeniem na raz wszystkich ubrań. To jest Walia i pogoda może się tutaj zmieniać błyskawicznie, dlatego nigdy nie pozwalamy sobie na zamoczenie np. wszystkich ubrań z długim rękawem (wszystkich – haha – wszystkich dwóch?) w obawie, że nie zdążą nam wyschnąć zanim będą pilnie potrzebne wieczorową porą.

Zmiana lokalizacji i nocleg w bothies

Tego dnia nie opuszczamy jeszcze parku, a jedynie lekko zmieniamy lokalizację. Przejeżdżamy w okolice Tal-y-bont i wjeżdżamy w już naprawdę wąską drogę. W pewnym momencie źle skręcamy i przychodzi nam się wrócić dość długi odcinek i to bez możliwości zawrócenia. Także wjeżdżając w takie niepewne drogi warto bardzo dobrze pilnować nawigacji. Ostatecznie po przejechaniu kilku bram (które najeży samemu otworzyć i zamknąć za sobą) docieramy na parking, który jest równocześnie zakończeniem drogi. Wiemy, ze do zachodu słońca pozostało niewiele czasu toteż szybko łapiemy plecaki i ciśniemy. Zamarzyło nam się spać w darmowym bothies.

Smutny koniec nieposzanowania wspólnego mienia

O tym miejscu, a w zasadzie o tych miejscach napiszę oddzielny artykuł. Bothy to takie chatki, rozrzucone po Wielkiej Brytanii (w dużej części w Walii i Szkocji), gdzie wędrowcy mogą się za darmo przespać, często ugotować obiad, a nawet napalić w kominku. Na stronie https://www.mountainbothies.org.uk/ możecie znaleźć mapę z konkretnym rejonem i rozmieszczeniem chatek. Często z informacji doczytamy opis miejsca i zobaczymy zdjęcia. Obecnie w związku z bardzo złą sytuacją pandemiczną w całej Wielkiej Brytanii bothies może i nie są zamknięte na klucz, ale na pewno wizyty w tych miejscach są odradzane. Nikt się nimi nie zajmuje, nikt ich nie sprząta, więc domyślacie się, że o ewentualnej dezynfekcji nie ma mowy. Trochę szkoda, że często docierają tutaj osoby, które być może lepiej aby się tutaj nie znalazły. Tak było tym razem. Słonce widać jeszcze na niebie, kiedy dochodzimy do Bothy-Dulyn. Mamy za sobą ok 4 kilometry trasy o lekkim wzniesieniu, ale co nas niemiłosiernie zdenerwowało tego dnia to fakt, że wpadliśmy w wodę po kostki i przyszło nam tak iść przez dość spory odcinek. Pod chatkę dochodzimy wkurzeni, przemoczeni i zmęczeni, a bothy okazuje się jednym wielkim rozczarowaniem. W środku jest OKROPY SYF! Tak i mówię to ja, której spanie gdziekolwiek zupełnie nie przeszkadza, a tutaj totalnie boję się dotknąć czegokolwiek. Wewnątrz dodatkowo siedzi ekipa kilkunastu nastolatków, którzy za nic mają obecność innych, puszczają chamką muzykę i jarają zioło. Ja naprawdę wiele rozumiem, ale uważam też, że chatki dla wędrowców to nie miejsce na darmowe domówki z dala od rodziców. To nie miejsce na wulgarne imprezy z pewnością, że na chatę nie wjedzie rodzica, a sąsiedzi nie będą się unosić. Dodam jeszcze, że na sylwestra spaliśmy w chatce na podobnej zasadzie z Masywie Śnieżnika i była to czysta przyjemność. Kurde ludzie! Zostawiajcie miejsca, które odwiedzacie w nienaruszonym stanie i szanujcie innych turystów. Nie mam żadnych zdjęć z tego miejsca, bo było mi strasznie przykro. Szybko wyszliśmy z domku, usmażyliśmy na pocieszenie placki i kiełbaski. Na koniec poszliśmy kilkadziesiąt metrów dalej nad jezioro o tej samej nazwie. Okazało się, że nie my jedni. Stało tu już kilka namiotów, nasz był kolejny i tego wieczoru wcale nie ostatni. Siedzimy do późna oglądając gwiazdy.
 
Tu kończę tą historię, bo rano uciekliśmy stamtąd dość szybko z nadal ponurymi myślami. Wyjechaliśmy też z Parku Narodowego Snowdonia, najpierw do Convy, ażeby usiąść nad morzem, zakopani nogi z piasku i rozpalić grilla, a potem już dalej. Kolejnym przystankiem będą góry Brecon

Całuję Maja R.

Dodaj komentarz