Góry Rodniańskie i nocleg na dachu Karpat Wschodnich – przepiękny biwak pod Pietrosul Rodnei 2303 m.n.p.m.

Góry Rodniańskie, rumuńskie Rodnei – jedno z piękniejszych pasm górskich w Karpatach. Odpowiednio wysokie, z dość surowym klimatem i przepięknymi panoramami dostarcza idealnych wrażeń każdemu górskiemu piechurowi. Dodatkowo porównywanie ich z Alpami i posiadanie najwyższego szczytu Karpat Wschodnich jeszcze bardziej zachęca do wybrania się właśnie tutaj! Byliśmy i zobaczyliśmy. Powiedzieć możemy jedno podpiszemy się pod wszystkim, co mówi, że to piękne góry są! Zapraszamy do naszej relacji.

Kartka z pamiętnika

Zjechaliśmy odrobinę niżej, bo dotarliśmy do północnej granicy Rumunii, tej z Ukrainą, do niezwykłej krainy Maramuresz, która otworzyła się przed nami ukazując lokalne tradycje i wszystko było jak żywcem wyjęte z Muzeum Etnograficznego, dlatego go nie odwiedziliśmy. Za to rowerami objechaliśmy drewniane cerkwie, zawitaliśmy na Wesoły Cmentarz za 5 lej, za 15 lei weszliśmy do Muzeum Ofiar Komunizmu, a później udaliśmy się na trekking w Góry Maramuresz i na ich najwyższy szczyt Farcau.

Wróciliśmy na główną drogę numer DN18, by oddać się świetnej jeździe między dwoma niezwykłymi Parkami Narodowymi. Na północ od drogi biegła granica Parku Przyrodniczego Gór Maramuresz, a na południe rozciągało się już inne pasmo – to które było naszym celem – Góry Rodniańskie. Dotarliśmy do Borsy, był piątek i było tłoczno, jak wszędzie w Rumunii, kiedy jest weekend, a miejsce jest dość turystyczne. Mieliśmy małe problemy ze znalezieniem parkingu, ale postanowiliśmy, ze obiecująco wygląda ten obok kościoła Schitul Borsa-Pietroasa tuz obok niebieskiego szlaku i na tyle wysoko, że zaoszczędziłby nam blisko 500 metrowe podejście. Ruszyliśmy w górę, ale nie główną drogą, bo po co. Skoro nawigacja nas prowadzi drogą samochodową, to dlaczego nie jechać. Może właśnie dlatego, że wyglądała tak, że naszym marzeniem byłoby zawrócenie. Ale marzeniem niespełnionym, bo nie było na to szans. Więc pojechaliśmy i ledwo, szurając o gałęzie i przejeżdżając przez popękane rury dotarliśmy na parking – całkiem niezły parking. Duży, utwardzony, z toaletą, w czystą wodą i z innymi pojazdami z których tłumnie wylewali się turyści – jak wspomniałam, takie właśnie są weekendy w Rumunii.

Był już późny wieczór, bez zastanowienia postawiliśmy Vana na najazdach, wzięliśmy prysznic i poszliśmy spać. Dopiero kolejny poranek przyniósł nam czas na rozejrzenie się po okolicy, ale nasze ciała nie były jeszcze zregenerowane. Dlatego zaczekaliśmy do godziny 16:00 i dopiero wtedy, po całym dniu nadganiania zaległości, załatwiania różnych spraw i zwyczajnego odpoczynku spakowaliśmy się na dwudniowy trekking w Góry Rodniańskie, cel – nocleg na szczycie Piertrosul Rodei.


O Parku Narodowym Gór Rodniańskich

Jest to drugi co do wielkości park narodowy w Rumunii chroniący dziki krajobraz Karpat. W jego granicy wznosi się najwyższy szczyt Karpat Wschodnich, mierzący 2303 metry Pietrosul Rodnei. W skalistych zboczach górskich także ukryte są skarby, m.in. Jaskinia Zanelor o długości ponad 4 kilometrów, która posiada największe rozgałęzienie podziemnych korytarzy w kraju. Drugą wartą uwagi jest Jaskinia Lui Zalion z metką najtrudniejszej do pokonania jaskini w kraju! Wybierając trekking granią Gór Rodniańskich decydujemy się na piękne widoki oraz możliwość zobaczenia z góry licznych jezior, pozostałości po okresie zlodowacenia czwartorzędowego we Wschodnich Karpatach.

Ze względu na swoją skalistą budowę lubią być nazywane Alpami Rodniańskimi i bez wątpienia – pozostawiają przepiękne wspomnienia.

Jak dojechać, gdzie zaparkować, ile to kosztuje

Najlepszą opcją na wyjście na szlak jest według nas albo parking pod kościołem Schitul Borsa-Pietroasa w Borsie (mam ma myśli tą większą Borsę, bo jadąc dalej na wschód znajdziemy drugie miasteczko o tej samej nazwie), już na niebieskim szlaku, który prowadzi prosto nad Jezioro Iezer i dalej na Pietrosul Rodnei.

Drugim ciekawym miejscem na pozostawienie samochodu jest Przełęcz Prislop, skąd możemy wejść prosto na czerwony szlak prowadzący do Wodospadu Końskiego, najwyższego w Rumunii, oraz dalej na główną grań. Chociaż wybierając opcję drugą wchodzimy w sam środek pasma, więc jeśli chcemy zrobić cały główny szlak należałoby wejść na niego w mieście Ciocanesti na wschodzie lub z Rodna na południu.

Wszystkie wyżej wymienione miejsca parkingowe są darmowe, można spokojnie tam przyjechać i spać w samochodzie lub w namiocie. Ponadto wejście na teren Parku Narodowego także jest bezpłatne.

Woda, jedzenie i noclegi w Górach Rodniańskich

Planując trasę przez Góry Rodniańskie oczywiście można zaopatrzyć się w zakupioną na miejscu mapę w tradycyjnej formie papierowej, jednak jeśli chcielibyśmy taki plan ułożyć sobie już w Polsce najlepiej sprawdzi się strona internetowa lub aplikacja MAPY.CZ – możemy w niej zobaczyć kolory i nazwy szlaków, przewyższenia, wyznaczyć trasę z szacowanym czasem i co ważne znaleźć na niej miejsca oznaczone symbolem źródła wody pitnej. Nie musimy zabierać ze sobą od razu trzech butelek wody, bo ta w wyznaczonych miejscach jest do pobrania na trasie. Chociaż zalecam używania butelki z filtrem lub jej dobrego przegotowanie przed spożyciem. Już dla formalności dodam, że nie ma się w 100% opierać na tych źródłach – każdy musi podejść do tego ze zdrowym rozsądkiem i zapas wody mieć ze sobą, ale wszystko jest kwestią odpowiedniego wyważenia.

Inaczej kształtuje się sytuacja z jedzeniem, bo to musimy już mieć na całą drogę. Porzućcie myśl o zakupie obiadu lub zimnego piwa w schronisku górskim, bo takich na polską modłę w Górach Rodniańskich i w Rumunii raczej w ogóle nie znajdziemy. Dlatego wodę – możemy znaleźć na szlaku w wyznaczonych miejscach, ale w jedzenie zaopatrzyć się na tyle dni, na ile przewidujemy trekking. Po zejściu z gór bez problemu uzupełnimy zapasy, bo nawet w małych miasteczkach stoi wiele sklepów – dobrze zaopatrzonych sklepów – z napisem Magazin, gdzie często znajduje się nawet kawiarniana strefa. Górnolotnie to nazwałam, ale można tak kupić espresso za około 3 lei, a lokalni mężczyźni siedzą od rana do wieczora popijając piweczka.

Skoro już wiemy, że w Górach Rodniańskich nie ma schronisk górskich, to co z noclegami? Po pierwsze namiot, bo nocować w tych górach można wszędzie. Po drugie awaryjną opcją jest nocleg w kilku schronach i mówić awaryjną opcją mam dosłownie to na myśli. Nie liczcie na to, że pójdziecie ze śpiworem i lekkim prowiantem w Góry Rodniańskie z nadzieją, że będziecie nocować w schronach, bo te nadzieje mogą był złudne.

Zawsze należy mieć ze sobą namiot! Taki schron może okazać się zamknięty (mało prawdopodobne), może być pełny (to jest możliwe szczególnie w weekend w sezonie), ale może być także zaśmiecony i z dziurawym dachem , jak ten na szczycie Pietrosul Rodnei. Niestety schron znajdujący się na najwyższej górze pasma górskiego, to istny śmietnik, sypiąca się konstrukcja z 3-4 ogromnymi dziurami w dachu.

Za to schron obok szczytu Saua Gargalau był cudowny: duży i zadbany. To w nim skryliśmy się przed ulewą, a po 2-3 godzinach dołączyła do nas jeszcze trójka Czechów. Oni musieli iść dalej, więc zostali tam na noc, my zabraliśmy wspólne śmieci i zeszliśmy przed nocą na parking, ponieważ prognozy zapowiadały kilkudniowe pogorszenie się pogody.

Korzystanie ze schronów jest darmowe.


Nasz trekking w Górach Rodniańskich – na Pitrosul Rodnei

Zaplanowaliśmy sobie dwa trekkingi w Góry Rodniańskie i jeden nam wyszedł prawie dobrze, drugi odrobinę gorzej. Zacznijmy więc od tego pierwszego, wyszliśmy późnym popołudniem z nastawieniem, że idziemy na zachód słońca i nocleg na Pietrosul Rodnei. Ruszyliśmy około 16:00 spod kościoła Schitul Borsa-Pietroasa kawałek na wschód, by po chwili odbić na szutrową drogę na południe, która w zasadzie doprowadziła nas na kawałek przed Jezioro Iezer. Po dordze mijaliśmy całe rodziny, przyjaciół, pary idące ze sprzętem i bez sprzętu, z 5 litrową bańką wody, z grillem, ze śpiworem związanym sznurkiem pod pachą, z siatką z Lidla – dosłownie. Była sobota, więc wielu Rumunów jak to mają w zwyczaju wybrało się w góry na biwak. Jednak wszyscy dotarli nad wody jeziora i tam znaleźli dla siebie kawałek idealnej przestrzeni na spędzenie weekendu. Na miejscu grali w karty, piwkowali, grillowali, ale przyznać musze, że z prawdziwą kulturą – nie ma tu mowy o libacjach na górskim szlaku. Rumuni chyba po prostu kochają wychodzić w plener, o czym już wielokrotnie się przekonaliśmy.

Przy jeziorze odpoczywamy i mi nie specjalnie chcę się iść do góry, więc próbuję Krzyśkowi przedstawić piękne wizje na cudowny zachód słońca, jaki możemy obserwować z kamienia pod moim tyłkiem – toż to idealne miejsce. Ten zdaję się być na tyle przekonany, że zakłada plecak i mówi, idziemy, po czym powolnie kieruje się na szlak w górę. Nic więcej mi nie pozostaje jak ruszyć za nim, szlakiem, który zmienia się w strome podejście i prowadzić zaczyna trawersami. Na siodło docieramy sporo przed zachodem słońca i stąd musimy odbić w prawo na najwyższy szczyt Gór Rodniańskich.

Na 2303 metrowy Pietrosul Rodnei docieramy na godzinkę przed zachodem słońca i zabrało nam to około 4 godzin. Zrobiliśmy w tym czasie 8,3 kilometra jednostajnego podejścia o sumie 1328 metrów w górę i zaledwie 27 metrów w dół. Trekking nie był jednak specjalnie wymagający i nawet nie czujemy tej wysokości w nogach. Na szczycie Krzysiek zabiera się za przygotowanie ciepłego spagetti, a ja obfotografowuje przepiękna panoramę.


Zaczyna wiać lekki wiatr, a chmury kłębią się układając z niezwykłe obłoki. Po jedzeniu postanawiamy zejść na siodło i tam poszukać miejsca na nocleg. Krzysiek biega z rozłożonym namiotem w poszukiwaniu najbardziej płaskich dwóch metrów kwadratowych, a ostatecznie układa go w pierwotnym punkcie rozkładania. Po tym jak zaszło słońce na 2200m.n.p.m. robi się zimno, więc szybko wskakujemy w śpiwory i podziwiamy idealnie okrągły księżyc.


Noc jest ciepła i spokojna. Ciepła, chociaż w sierpniu śpimy w zimowych śpiworach, więc w sumie musiała taka być. Rankiem jemy szybkie kanapki i zwijamy biwak, by ruszyć w dalszą drogę. Nasz plan zakłada pokonanie 20 kilometrów i zejście do Vana, ale ktoś chyba pomylił się w obliczeniach.


Jednak o 8:00 jeszcze nie jesteśmy tego świadomi, więc z energią ruszamy na niebieski szlak odbijający z siodła w lewo i granią wchodzimy po kolei na Curmatura Pietrosului – 2110m, Vf. Buhaescu Mare – 2268m, Vf. Buhaescu Mic – 2225m, Vf. Rebra – 2119m. To przyjemność spacerować granią o poranku, kiedy wschodzące słońce dociera w doliny i delikatnie oświetla polodowcowe jeziora. Dolina po naszej lewej stronie jest obłędna!

Na szczycie Vf. Rebra mamy rozwidlenie, na którym wybieramy szlak na wschód, więc bez zastanawiania skręcamy w lewo. Tutaj ponownie granią, tym razem szlakiem czerwonym wchodzimy na Tarnita La Cruce – 1984m i Saua Obarsia Rebrii – 2002m. W tym miejscu szlak się rozwidla i mamy opcję pójścia dołem, doliną lub górą przez szczyty. My jesteśmy ambitni, poza tym mamy tylko 20 kilometrów na dziś w zasadzie bez podejścia, bo ruszaliśmy z grani, więc wio na szczyty. Wchodzimy na Vf. LaCatani – 2025m, Vf. Cormaia – 2033m, Vf. Repede – 2074m, by dalej zejść na rozwidlenie szlaków czerwonych i żółtego.


Wiemy z mapy.cz, że w tym miejscu jest źródełko i znajdujemy je, więc czas na porządny posiłek.  Kontynuujemy trekking szlakiem czerwonym, gdzie na szczęście omijamy wysokie szczyty Nedoiasa Mare i obchodzimy je bokiem to samo dotyczy góry Vf. Puzdrelor, pod którą siadamy i odpoczywamy, bo jesteśmy już nieco zmęczeni. Długi trochę ten szlak prawda?


No i zdziwienie, bo mamy już 11,5 kilometrów na liczniku. Przewyższenia niewielkie, bo 520 metrów do góry i 790 metrów w dół ALE mamy jeszcze kawał drogi do parkingu. Trochę źli na nasze marne obliczenia i ewidentny błąd w pomiarach czym prędzej dreptamy do niebieskiego szlaku zejściowego, który o mały włos mijamy, bo nie jest wcale oznaczony. Nim schodzimy na czuja, bo o ile szlak czerwony był oznaczony bardzo dobrze, tak na tym niebieskim daremnie szukać choćby jednej kropki. Dobrze, że po drodze są chociaż jagody, więc zjadamy kilka na otarcie łez.


Po ostrym wejściu docieramy do rozwidlenia, gdzie zamiast iść niebieskim szlakiem do miasta, wybieramy boczną drogę szutrową, która z zawijasami doprowadzi nas na parking. Po drodze mijamy gospodarstwo, gdzie wolno pasą się nie tylko krowy, ale także byk, który stoi 3 metry prosto przed nami, ale młody gospodarz szybko reaguje i odsuwa z trasy zainteresowanego przybyszami byka. Krzysiek dostrzega jednak wiszące nad wejściem do chaty pieluchy z serem, więc próbuje dobić targu. Zupełnie niepotrzebnie, bo przemiły gospodarz kroi dla nas wielki plaster świeżego sera i daje ot tak, za darmo – smacznego!


Ten świeży ser o lekkim posmaku oscypka, zjedzony po powrocie z wiśniowym dżemem był lekiem na całe zło. Na zło złych wyliczeń, gdzie ostatecznie zrobiliśmy 28,7 kilometrów po Górach Rodniańskich! Mimo że cały dzień szliśmy graniami, to wyszło nam 991 metrów w górę i uwaga aż 2250 metrów w dół! Ludzie Pańscy – czytajcie mapy lepiej niż my! Nie ma co czarować, zjedliśmy ser, wzięliśmy prysznic, rzuciliśmy plecaki do Vana i poszliśmy spać. Kolejnego dnia obudziliśmy się chyba grubo po 8:00 (czytaj. jak na nas to mega późno).

Nasz trekking w Górach Rodniańskich – na Ineu

Co do drugiego wyjścia w góry, to przejechaliśmy na parking na Przełęcz Prislop, gdzie odpoczęliśmy i planowaliśmy iść na Wodospad Koński – najwyższy w Rumunii i dalej na granią przez szczyty Varful Garbalau, La Cepi, Omului, Puterdu aż na Ineu, skąd chcieliśmy zejść szlakiem niebieskim do głównej drogi i złapać autostop powrotny na parking. Nasze planu pokrzyżowała pogoda, chociaż rankiem jeszcze pełni nadziei wyszliśmy na Saua Gargalau na około 1900 metrów.


Niestety na podejściu złapał nas deszcze, a na grani wiał okropny wiatr. Całe szczęście tuz obok szlaku był awaryjny schron, gdzie przekoczowaliśmy kilka godzin deszczu, zjedliśmy obiad, spotkaliśmy trójkę Czechach, porozmawialiśmy i około 18:00, kiedy na chwilę deszcz ustąpił zaczęliśmy schodzić. Prognozy na kilka dni wróżyły załamanie pogody, więc trekking granią Gór Rodniańskich stanowczo nie byłby przyjemnością. Niestety wróciliśmy do Vana idealnie, bo 5 minut później zerwała się ulewa. Wyszło nam łącznie 16 kilometrów, 510 metrów podejścia i drugie tyle zejścia i zero widoków. I tak czasami w górach bywa.

Mimo że jeden z tych wyjść był absolutnym niewypałem, tak drugi był perełką naszej rumuńskiej przygody! Jednak czy to słońce, czy to deszcz – nadal niezmiennie kochamy góry, a te Rodniańskie w Karpatach Wschodnich wybitnie!

Maja R.

Dodaj komentarz