O Górach Kelimeńskich nie słychać już tak wiele, jak o Górach Rodniańskich, a prawdą jest, że to pasmo górskie jest drugie pod względem wysokości w Karpatach Wschodnich. Znane z formacji Dwunasty Apostołów, najwyższego szczytu Piertosul Calimani oraz katastrofalnej w skutkach kopalni siarki. Gęsto zalesione, jednak i one mają piękną grań na którą warto się wybrać. Więc zapraszamy Cię na nią razem z nami 👇
Kartka z pamiętnika
Całe szczęście, że jesteśmy tutaj na ostatni rzut przed weekendem! Nie ukrywam, specjalnie szacowaliśmy wypadrowerowy na Bukowinę tak, aby ominąć dni, kiedy Rumuni całymi rodzinami udają się na wycieczki. Chciałam im za to, doprawy szanuję, ale nie koniecznie chcę razem z nimi zwiedzać płatne i bardzo atrakcyjne monastyry w Północnej Mołdawii. Jednak skoro Bukowinę zwiedzaliśmy dwa dni, to niestety. Wycieczkę po malowanych monastyrach kończymy w piętek o 15:00, kiedy siłą pędu podjeżdżamy pod naszego Vana.
Ostatnia prosta tego dnia miała 50 kilometrów falowanej trasy. I tak było trochę w dół i trochę mocniej pod górę, ale ustawiłam się za Krzyśkiem i tak dawałam z siebie wszystko w tym jego tunelu aerodynamicznym. Do jechaliśmy do VanDomu usatysfakcjonowani i do tego była 15:00! Czas leci nam tu szybko, więc szkoda byłoby nie wykorzystać tego popołudnia. Krzysiek montuje rowery, a ja chowam sakwy i przygotowuję Dom do roli Samochodu. Przed nami kolejny kawałek do przejechania, teraz jedziemy już tylko na południe.
Odjeżdżamy dosłownie 15 minut od parkingu i zaczyna padać, co za fart! Niesamowite, gdybyśmy jechali na rowerach odrobinę wolniej, zrobili jeden postój więcej, albo po prostu byłoby inaczej – zmoczyłoby nam tyłki i to dość konkretnie. Tak więc już bezpieczni od mokrych kropel, odseparowani przednią szybką patrzymy jak te zatrzymują się na przezroczystym materiale, by spłynąć w dół i dalej pod maskę samochodu (tzn. ja patrzę, bo Krzysiek patrzy na drogę naturalnie). W takiej atmosferze bezpieczeństwa i ciepłego nawiewu powietrza docieramy do miasta Vatra Dornei, aby uzupełnić lodówkę w Lidlu.
Z pełnym zapasem wybieramy mało uczęszczaną drogę, w stronę wsi Gura Haitii. Najpierw pojawia się kapliczka, ale nie ma tutaj fajnego miejsca na postój, więc skręcamy w prawą drogę, już szutrową, która prowadzi nas na mały parking – dosłownie 4 samochody, albo nasz w poprzek i 2 małe. Miejsce jest jednak na tyle niepopularne, że nawet w sobotę nie spodziewamy się tutaj tłumów. Oczywiście na końcu świata w Gura Haitii nie dość, że ciągle pada, to jeszcze nie ma dobrego internetu. Całe szczęście marny zasięg pozwala wysłać wiadomość do przyjaciół „jaka pogoda w Gura Haitii i na Pietrosul Calimani na weekend” i już wiemy, że w sobotę będzie ładnie, w nocy deszcz, a niedziela mieszana.
Wyciągamy rzeczy z sakw i składamy od razu do plecaków, jutro o świcie wykorzystamy ostatni dzień ładnej pogody i ruszymy na szlak Gór Kelimeńskich. Plan zakłada zrobienie 25 kilometrów przez popularną atrakcję okolicy, najwyższy szczyt i zejście w okolicę awaryjnego schronu, gdyby noc miała być fatalna. W niedzielę albo 22 kilometry granią, albo 13 kilometrów doliną do samochodu, zależy od pogody. Z tym gotowym planem i bojowym nastawieniem idziemy spać. Niech nasze nogi, po 183 kilometrach rowerem po Północnej Mołdawii dostaną dobrą dawkę odpoczynku.
O Parku Narodowym Calimani
Rumuńskie Calimani po naszemu nazywane Górami Kelimeńskimi to jedne z najmłodszych gór Rumunii i drugie pod względem wysokości pasmo Karpat Wschodnich (zaraz za Górami Rodniańskimi). To góry wulkaniczne, posiadające ogromną jak na Europę kalderę (zagłębienie w szczytowej części wulkanu), o długości 10 kilometrów i głębokości 800 metrów. Jedną z popularniejszych atrakcji masywu są skały o różnorodnych kształtach 12 Apostołów.
Teren Gór Kelimeńskich obejmuje 2000 kilometrów kwadratowych i rozciąga się między Transylwanią, z Mołdawią. Najwyższy szczyt sięga 2103 metry i jest to Pietrosul Calimani. Największą część gór stanowią lasy bukowe i świerkowe, co niestety oznacza, że trekking wieloma szlakami jest mało widokowy. Czasami wychodzimy na łąki i polany, na których o dziwo nie spotkaliśmy wypasających się owiec – a była końcówka sierpnia, więc teoretycznie to jeszcze czas górskiego wypasu.
W roku 1993 utworzono na terenie nieco ponad 24 tysięcy hektarów Park Narodowy Călimani. Populatnym kierunkiem na piesze wędrówki jest rezerwat Doisprezece Apostoli, tj. 12 Apostołów który prezentuje ciekawe skalne formy andezytowe. Pasmo ciągnie się przez około 60 kilometrów i jest bogate w szlaki turystyczne, całkiem nieźle oznakowane.
Podczas trekkingu należy zabrać ze sobą sprzęt biwakowy, a w nagłych sytuacjach w kilku miejscach dostępne są świetnie zachowane awaryjne schrony. Miejsc z wodą pitną jest niewiele i warto sprawdzić ich obecność na szlaku przed wyruszeniem w góry na chociażby tych mapach. Jednak stanowczo odradzamy picie wody ze źródła bezpośrednio.. Jednak zdecydowanie wybrałabym opcję dobrego przegotowania wody. Na szlak oczywiście należy wyposażyć się w odpowiednią ilość jedzenie, bo tego na szlaku już nie uświadczymy.
Smutny widok na największą katastrofę ekologiczną
W czasach, kiedy Rumunia buła pod dość ciemnymi chmurami rządów komunistycznych zadziało się w kraju wiele rzeczy, które odcisnęło ogromne piętno i to nie tylko na mieszkańcach kraju. Ochrona przyrody i ekologia były na samym końcu listy tematów, którymi w kraju należy się przejmować. Reżim komunistyczny nastawiony był na maksymalny rozwój gospodarczy kosztem społecznym czy ekologicznym. Wielkie aspiracje rządzących spowodowały katastrofalne w skutkach wybory, uprzemysłowienie niektórych regionów do których należą między innymi Góry Kelimeńskie nazywa się dziś największą katastrofą ekologiczną w kraju.
W masywie Kelimeńskim odkryto złoża siarki i jej wydobywanie uznano za bardzo potrzebne rozwijającej się rumuńskiej gospodarce. Na górze powstała kopalnia odkrywkowa i rozpoczęto eksploatację siarki. Poprowadzono cementową drogę, zbudowano miasteczko, specjalnie pod tysięcy górników, który mieli pracować w kopalni.
Nie ważne było, że uruchomiona w 1969 roku kopalnia nie produkowała nawet tyle, by pokryć koszty swojego funkcjonowania to i tak działała aż do 1997 roku! Dopiero wtedy została na stałe zamknięta pozostawiając hałdy skał opadowych, wymarłe miasto robotnicze, zanieczyszczenia i zniszczenia 300 hektarów ziem. Zabrała za to jedną z gór Neagoiu Romanesc, którą zwyczajnie ścięto podczas prac wydobywczych oraz wulkan Luany. Dziś potrzeba jednak wielu lat i olbrzymich pieniędzy, aby chociaż trochę złagodzić skutki tych poczynań.
Nasz szlak – na 12 Apostołów
Nasz szlak – na Pietrosul Calimani
Dość szybko ruszamy dalej, najpierw musimy odrobinę się wrócić i przejść około 3 kilometrów czerwonym szlakiem do pierwszej ławki, nieco zdewastowanej. Obok niej jest jednak źródełko, więc pobieramy wodę i przygotowujemy obiad – jest około godziny 12:00. Dojście do źródła wiąże się jednak ze zboczeniem kawałek ze ścieżki i zejście między drzewa i krzewy, więc wracam z 1,5 litra wody w butelce i drugim tyle na spodniach i w butach. Nie jest nam nazbyt ciepło, więc po obiedzie zaraz ruszamy dalej – czerwonym szlakiem.
Idziemy granią, chciałoby się powiedzieć. Tzn. no tak idziemy i to cały czas na stałej wysokości w granicy 1800 m.n.p.m. jednak widoków nie mamy żadnych, bo cała ścieżka prowadzi głównie lasami. Kilka razy zdarza nam się wyjść na niewielką polankę i robimy wtedy głośne ohh góry i zaraz ponownie wchodzimy w las. Całe szczęście nie pada – doprawdy mamy ogromne szczęście! Kolejne 10 kilometrów dalej docieramy do rozwidlenia szlaków, znów jemy i wybieramy czerwony szlak w prawo, który po chwili odbija do góry, ostro do góry! Podejście jest krótkie, ale hardcorowe, jak na złość zaczyna lekko padać i już jest w ogóle pełna dezorientacja, czy się ubrać i osłonić przed deszczem, ale za to się całemu zgrzać.
Dopiero po wyjściu na grań prowadzącą na najwyższy szczyt Masywu, Pietrosul Calimani mamy jakieś widoki. Głębokie lasy zostawiliśmy za plecami i dopiero na niemalże 2000 m.n.p.m. widać rozległe góry, widać niebo, chmury i piękną panoramę. Szkoda, że potrzebowaliśmy zrobić dla tych widoków 17 kilometrów. Jednak tak mało widokowe góry nie są naszym ulubionym kierunkiem. Wiemy to od dawna, a w takich momentach wiemy to na pewno.
Nie ma co, ale na 2100 metrowym Pietrosulu Calimani widoki są piękne, ale musimy na nie odrobię zaczekać, więc ubrani od stóp do głów siadamy pod krzyżem i oczywiście – pod flagami Rumunii i czekamy aż chmury się rozpierzchną. Wtedy dostrzegamy słynną kopalnię, o której pisałam już wyżej. Ruszamy dalej, bo chcemy wejść w okolice schronu, podobno w nocy ma być nieciekawa pogoda, więc lepiej się zabezpieczyć.
Zejście z Pietrosul Calimani na wschód jest dramatyczne i szczerze? Nawet odrobinę niebezpieczne, jest niezwykle stromo, a sypkie kamienie i piach osuwają się spod nóg, dodatkową są mokre od lekkich opadów deszczu. Dlatego na rozwidlenie szlaków pod Negoiul Unguresc dochodzę już nieźle wkurzona i zmęczona. Dodatkowo na zejściu widzieliśmy z góry schron przed którym pali się ognisko i stoi rozłożony namiot. Krzysiek wróży nam już czarne scenariusze, że może to lokalni przyszli na sobotni biwak w góry trochę się pobawić i schron jest pełen skoro stoi rozłożony namiot. Ja wykrzesuję z siebie jeszcze nutę optymizmu i podsuwam scenariusz, że ktoś zszedł z gór jest mu zimno, więc pali ognisko, a namiot po prostu się suszy – i wiecie co?
Tak właśnie było! Po drodze zachodzimy jeszcze pobrać wodę ze źródła, którą i tak wylewamy, bo miała w sobie ewidentnie drugie życie (dlatego mówię, nie polegajmy tylko na tych źródłach!). Docieramy do schronu, przed którą faktycznie, dwoje Rumunów grzeje się przy ognisku, ale po namiotu nie ma już śladu, bo obeschł i już go schowali do środka. Chętnie dołączamy do ogniska, suszymy buty i tak jak oni wcześniej rozstawiamy namiot, żeby chociaż trochę pozbyć się wilgoci. Chłopacy są niezwykle mili, a in angielski nad wyraz dobry, więc tak siedzimy do późnego wieczora. Częstujemy się nawzajem, a to jagodami, a to orzeszkami, piwem (oni nas) i herbatą (my ich). Dopiero około 22:00 uciekamy do środka rozłożyć się na górnym piętrze schronu na „poddaszu”. Godzinkę później chłopacy dogaszają ognisko i wskakują na piętrowe łóżko w izbie. I zaraz jak na komendę przychodzi armagedom. Ps. nie robiłam zdjęć aparatem, więc posiadam tylko kilka uchwyconych kadrów z relacji na Instagramie. Przepraszam! Jednak myślę, że one zdecydowanie oddają to co działo się przez ten czas.
Noc była ciężka i wyrywała nas ze snu tyle razy, że chyba żadna z jego faz nie mogła być głęboka. Nad razem wicher i ulewy ustają, wiec przesypiamy do 7:30. Mieliśmy dużo szczęścia, że udało się przenocować w schronie! Wdzięczni wstajemy w najbardziej komfortowych warunkach, wszystko jest ciepłe i suche, więc śniadanie jemy jak w najlepszej restauracji. Jednak zaraz po nim żegnamy się z towarzystwem i ruszamy na szlak, do Vana mamy 13,5 kilometrów, w znów idzie na deszcz. Oczywiście, że łapie nas w połowie szlaku, który prowadzi środkiem strumienia. 4 kilometry od domku leśną ścieżką śmiga jakiś bus, który zabiera nas na stopa pod VanDom. Kolejne wielkie szczęście!
Podsumowanie
Podsumowując? Sam szczyt i widok z tej grani był świetny. I te okolice, których ze względu na pogodę nie udało nam się odwiedzić również wyglądały zachęcająco. Zdecydowany minus dla nas, to z 33 kilometrów może 4/5 prowadziły lasami. Nie nasz klimat. Kolejne dwa dni w wolnych, słonecznych chwilach suszymy ubrania, które i tak nadają się tylko do prania, ale wiadomo – nie wrzucimy do kosza całych mokrych ciuchów.