To jest doprawdy NIESAMOWITE jak najmniejszy Park Narodowy w Rumunii Buila-Vânturariţa zaskakiwał nas na każdym kroku! Istna parabola emocji i spirala dziwnych zdarzeń złożyła się na finalny werdykt – to najcudowniejszy weekend, jaki mieliśmy okazję spędzić w Rumunii! Tyle razy, ile wkładaliśmy to miejsce do worka „najgorszy park narodowy w życiu” tak tyle razy musieliśmy go z tego worka wyciągać i plasować – zdecydowanie na podiom! Mam nadzieję, że ta historia pokaże Wam, jak wyjątkowe miejsca można odkryć zupełnie przypadkiem i o tym, że czasami warto wejść z utartego szlaku.
Kartka z pamiętnika
Wymeldowaliśmy się z Campingu Dracula tuż za Jeziorem Lacul Vidraru. Jednak stwierdzenie „wymeldowaliśmy się” nie jest do końca poprawne. Na trekking w Góry Fogaraskie postanowiliśmy zaparkować tam nasz domek. Dla bezpieczeństwa, jednak opuszczenie samochodu na cztery noce w tak turystycznym miejscu było trochę ryzykowne. Ostatecznie 10 lei za pozostawienie vana to przyjemna cena i za 40 lei łącznie mogliśmy w górach spać spokojnie. Ostatniej nocy wróciliśmy jednak na camping tuz przed 20:00 i dogadaliśmy się z Panię (chociaż znów „dogadaliśmy się” jest chyba nazbyt wyniosłe), że camping opuścimy kolejnego poranka. Zjechaliśmy z Drogi Tranfogaraskiej do miasta Curtea de Arges, gdzie pierwsze kroki skierowaliśmy do Lidla w poszukiwaniu zwykłej, czarnej herbaty. Na próżno, w tym regionie prym wiodą herbaty ziołowe i owocowe, więc zdecydowaliśmy się tylko na lody. Dzień był upalny, a my idziemy na spacer pod jedną bardzo znaną monastyrę w mieście.
Naszym kolejnym celem jest Transalpina, ale przecież nie w naszym stylu byłoby przejechanie tam od razu, więc szukamy czegoś ciekawego po drodze. Jeśli wybierzemy dolną trasę przez Horezu przejedziemy obok jednego parku narodowego i wjedziemy na sam początek Transalpiny. Jeśli wybierzemy drogę przez Brezoi zobaczymy inny park narodowy i wjedziemy na Transaplinę w połowie jej długości. Szybko przekalkulowaliśmy, która trasa przemawia do nas bardziej.
Wybraliśmy Horezu i kilka monastyrów na trasie, oraz Park Narodowy Buila-Vanturarita, który na mapach.cz prezentował się niezwykle ciekawie. Musicie wiedzieć, że mapa outdoorowa ma zaznaczone szlaki. Standradowe są linia ciągłą lub kreskowane, te bardziej ekstremalne kropkowane. Park Narodowy Buila-Vanturarita w zasadzie był cały w kropkach. Zaciekawił mnie. Ciężko wybrać trasę samodzielnie, więc używam starego patentu. Szukam w google biura podróży, które organizuje tam wycieczki, sprawdzam ich plan i wybieram odpowiednią dla nas opcje. Czasami stąd pomysły. Czy to głupie? Jak działa to chyba nie. Śladami jednej agencji ruszamy do wsi Pietreni, gdzie parkujemy i skąd zaczynamy nasza przygodę.
Park Narodowy Buila-Vânturariţa
Utworzony został w 2004 roku i ze swoją powierzchnią 4500 hektarów jest najmniejszym parkiem narodowym w Rumunii. Główną grań stanowi wapienny, poszarpany grzbiet, przez który biegnie czerwony szlak – oznaczony kropkami nie bez powodu. Jest on bowiem ciężki, absorbujący i maksymalnie wymagający. Ciągnie się przez około 14 kilometrów na średniej wysokości między 1600 a 1800 metrów. Na terenie parku wytyczono 19 tras turystycznych i wiele trudnych dróg wspinaczkowych. Dodatkowo obszar posiada ogromne wąwozy, np. Wąwóz Bistriţa oraz Comarnicelor, które ukrywają w skałach ponad sto jaskiń. Wiele z nich można zwiedzać, jednak większość jest bardzo trudno dostępna.
Innym niekwestionowanym elementem dla którego warto wybrać się do parku narodowego jest dziedzictwo kulturowo-historyczne. O bliskim sąsiedztwie i na terenie samego parku znajdziemy klasztory, cerkwie i pustelnie.
Podobno wejście do parku płatne jest 10 lei za osobę, ale trudno to zweryfikować, bo strona parku nie działa, więc i zapłacić nie bardzo jest gdzie. Na jego terenie można nocować tylko w wyznaczonych do tego miejscach i większość z nich jest bezpłatna, bo to pasterskie chatki, po prostu chatki lub turystyczne wiaty. Jest także jedno schronisko Cabana Cheia w północnej części parku.
Nasze spostrzeżenia nt. parku Buila-Vânturariţa
To naprawdę trochę przykre, trochę śmieszne, a może po prostu uwydatnia nasz brak wrażliwości na piękno przyrody pod postacią roślin i zwierząt, ale gdyby nie ludzie, których tutaj spotkaliśmy, to ten park uplasowałby się na ostatniej pozycji pod względem ciekawych miejsc jakie widzieliśmy w Rumunii. Doprawdy!
- szlaki oznakowane są bardzo słabo, w wielu miejscach trzeba szukać znaków, a uwierzcie mi – droga prowadzi w takich miejscach, że nikt o zdrowych zmysłach nie wpadłby na to, aby tam poprowadzić szlak.
- trasy dobrze, że na mapie zaznaczone są kropkami (czyli jako trudne odcinki), bo to najprawdziwsza prawda. Przyznać się musimy, że dwa dni trekkingu w parku Buila-Vânturariţa zmęczyły nas fizycznie i psychicznie bardziej, niż pięć dni w Fogoraszach.
- odcinki, które prowadzą w niskich partiach gór ciągną się lasami z tysiącami powalonych drzew, co zmusza nas co chwila do wdrapywania się na potężne powalone pni, których średnica często sięga metra. Za to odcinki na grani prowadzą po sypkich kamieniach, wapiennych głazach, gdzie co chwila coś osuwa nam się spod nóg
- niestety po wyjściu na „łąki alpejskie” wchodzimy w samo serce pasterskiego życia. Polany to jak okiem sięgnąć pastwiska, pełne odchodów parzystokopytnych. Kiedy chcieliśmy zrobić postój na ugotowanie obiadu przez 5 minut szukaliśmy miejsca aby bezpiecznie usiąść na ziemi.
Pomana i pierwsze zderzenie z taką tradycją
Siedzimy w vanie i szybko jemy śniadanie, bo zaraz ruszamy w drogę, kiedy ktoś puka nam w drzwi przesuwne. Otwieramy, a tam jakiś Pan wręcza nam dwie paczuszki z jedzeniem, piwkiem i deserem. Próbujemy wytłumaczyć, że my to mamy co jeść 😁 Pan lekko po angielsku tłumaczy, ze to taka tradycja, że mamy zjeść, napić się i pomodlić. Później zasięgamy języka u Julii z kanału Opowieści z Rumunii, która wyjaśnia nam, że to tak zwana Pomana. To tradycja związana z rozdawaniem paczek nieznajomym przez rodzinę, jakiś czas po śmierci jakiegoś z jej członków. Jałmurzna, która skłoni obdarowanych do modlitwy za duszę zmarłego. Później wyjaśniono nam jeszcze, że jest to wiara we wstawiennictwo u Boga, gdyby zmarły był grzesznikiem.
Trekking po najmniejszym parku narodowym Rumunii
Samochód zostawiamy pod kościołem Schitul 44 de Izvoare i ruszmay na czerwony szlak prowadzący przez las. Po 4, 5 kilometrach odbijamy w lewo na kolejny czerwony szlak, który jeszcze odrobine prowadzi lasem, po czym wychodzi na wspomniane „alpejskie łąki” ala pastwiska.
Mijamy szczyt Piatra liczący 1643 metrów i schodzimy nieco w dół. Przy chatce Refugiul Curmătura Builei mamy już za sobą 10 kilometrów i 1130 metrów podejścia! Łydki dostają nieźle w kość, a z pozoru to tak niewielki góry. Tutaj próbujemy zrobić obiad. Krzysiek szuka miejsce bez kup, a ja idę po wodę do źródła. Przede mną idzie też dwóch chłopaków z 4 butelkami i całe szczęście ich wyprzedzam! Źródełko to kapiąco powoli woda i ja swoją butelkę napełniam 10 minut (chłopacy wracają z pełnymi butelkami po blisko godzinie). Warto jednak wspomnieć, że Refugiul Curmătura Builei jest darmową chatka do spania z dwoma izbami, gdzie zmieści się spokojnie ponad 20 osób.
Dwa najwyższe szczyty: Buila i Vanturarita Mare
Po obiedzie ruszamy i niecałe 2 kilometry dalej docieramy na szczyt Buila oblegany przez jakąś grupę wycieczkową. Robimy kilka zdjęć, bo to bardzo widokowe miejsce i kontynuujemy trekking czerwonym szlakiem po grani – co było głupim pomysłem. Można było stąd zawrócić jak wszyscy, albo zejść na wschód do monastyru. Ale my idziemy dalej na północ.
Kolejny kilometr ciągnie się jak flaki z olejem, ale w porównaniu do tych nie jest nudny. Dzieje się wiele i to aż nazbyt. Dlatego kiedy widzimy z daleka tabliczkę już klaszczemy z radości, że to strzałka na nasz szlak zejściowy i miny nam rzedną, kiedy okazuje się, że to najwyższy szczyt grani – Vanturarita Mare i 1885 m n.p.m. Do naszego niby zejścia mamy kolejny kilometr i jest już blisko 18:00. Kolejne minuty uciekają nam na szukaniu tego niebieskiego szlaku, którego ostatecznie nie znajdujemy, więc schodzimy na szagę. To też nie było mądre, bo co chwila się wywracamy, turlamy się i zjeżdżamy na tyłkach, łapiemy się choinek i cicho modlimy, aby nie wpaść na niedźwiedzia. Poza tym gubimy bidon z wodą, ale w końcu docieramy do czerwonego szalu. Z ulga idziemy dalej, ale przed nami jeszcze 4,5 kilometra do schroniska.
Cudowne schronisko Cabana Cheila i koncert na żywo
Na miejscu jesteśmy około 20:00 i mamy tak dość, że nawet nie chce nam się o niczym myśleć. Spomiędzy drzew słuchać muzykę i to jeszcze bardziej nas dobija. Oczywiście jest sobota, czyli w Rumunii dzień raczej imprezowy, a tego dnia jest to ostatnia rzecz na jaką mamy ochotę. Do momentu aż nie wyłaniamy się z lasu tuż pod drzwi schroniska schronisko Cabana Cheia, gdzie gra muzyka – na żywo! I jest impreza – jest ognisko, winko i sporo ludzi. Od razu wychodzi do nas gospodarz i pyta czego nam potrzeba, że miejsce pod namiot super, zaprasza, a skąd jesteśmy i bawmy się dobrze. Rozbijamy się na małym poletku namiotowym (chociaż wewnątrz widzimy pokoje wieloosobowe) i szykujemy kolację. Nóżka sama chodzi do pięknej muzyki na żywo, w kilku miejscach trzaska ogień, ludzie śpiewają i bawią się – ale kulturalnie! Okazuje się, że od drugiej strony można podjechać tutaj samochodem. Jesteśmy zachwyceni i z radością chłoniemy ten górski klimat, tego nam zawsze w górach brakowało! Badamy spać koło północy i myślimy o kolejnym dniu i zwiedzaniu jaskiń.
Jaskinie, z których słynie park narodowy, a do których nie da się dotrzeć
O poranku gospodarz zaczyna sprzątać, kieliszki, kubki i naczynia częstuje wszystkich kawą z termosów. Krzysiek idzie się rozliczyć za spanie, bo wczoraj nikt nas o to nie pytał. Płacimy 20 lei za rozłożenie namiotu i pytamy o jaskinie. Pokierowani przez jedyna osobę na polanie która mówiła po angielsku ruszamy z nową energią. Oczywiście szybko doganiają nas realia tego miejsca i nie udaje nam się dotrzeć do żadnej z jaskiń, Krzysiek stawia sprawę jasno – którędy najszybciej do domu? Idziemy Wąwozem Comarnicelor i niebieskim szlakiem. Przez 2 kilometry ponownie gubimy się co najmniej 5 razy, a podejście jest tak sakramencko ostre, że gdybyśmy mieli tędy schodzić, to śmierć w oczach. Piękny Wąwóz widać zaledwie przez 10 metrów, a my dalej walczymy z lasem i ze szlakiem. Wychodzimy na leśną ścieżkę i siadamy pod wiatką przy nieczynnym schronisku. Ruszając dalej już chyba nikogo nie zdziwi jak powiem, że znów idziemy źle i to tak bardzo źle, że nie ma innej ocji jak zawrócić. Okazuje się, że szlak odbijał w inna stronę i chyba ktoś zapomniał to miejsce zaznaczyć. Szkoda, bo zamiast przez kolejna godzinę błądzić po lesie wystarczyło zejść 50 metrów w dół i natrafilibyśmy na szutrową drogę dojazdową pełną zaparkowanych samochodów. Krzysiek znów powtarza – którędy do domu, on już nigdzie nie idzie.
Austostopem z zakonnicami i mnichami – kierunek monastery
Szybko zmienia jednak zdanie, bo udaje nam się złapać autostop. Mamy ogromne szczęście, że jest niedziela, czyli dzień liturgiczny, a tutaj na naszej trasie są jeszcze dwa monastyry do zwiedzenia. Przed nami zatrzymuje się pick-up z zakonnicą za kierownicą i trzema duchownymi. Maja wolną pakę, więc wskakujemy na tył i przez ponad 3 kilometrów obijamy się o boki auta, a zakonnica zasuwa jak szalona. Zatrzymuje się na skrzyżowaniu i pokazuje drogę w prawo, mówiąc że oni jadą prosto, ale dęty dojdziemy do monastyru. Wysiadamy i po przejściu 100 metrów znów wsiadamy do innego samochodu. Tym razem to czteroosobowa rodzina upycha nas i plecaki do auta i zabiera ze sobą do kościoła.
Schitul Pahomie – tu się dzieją cuda
O historii tego miejsca i pigułce informacji przeczytacie w artykule o monasterach Wołoszczyzny, które warto odsiedzieć (jak będzie na blogu, to go tutaj podlinkuję). Tym czasem wysiadamy z samochodu razem z naszymi plecakami. Jest tu dziś naprawdę tłumnie, w związku z tym, że jest niedziela – więc jeśli zależy Wam na zobaczeniu, jak to miejsce żyje warto wybrać się tu właśnie w dzień liturgii. Mijamy bramę wejściową i widzę po prawej kosz pełen sukien i chust, po schodach spod cerkwi schodzi kobieta, więc pytam ją czy potrzebuję założyć sukienkę i chustę. Pani mówi po angielsku i z miejsca zostaje naszą przewodniczką, oddaje mi swoją chustę i zaplata dookoła moich bioder i raz dwa z pełnym zaangażowaniem prowadzi nas ku górze.
Pyta co chcemy zobaczyć, co chcemy wiedzieć i czy mamy ochotę na obiad, bo akurat wszyscy są przy stole. Jesteśmy w szoku i nie bardzo wiemy o jaki obiad chodzi. Szybko okazuje się, że lokalna społeczność po mszy nie ucieka do swych domów, a zasiada do wspólnego posiłku przygotowanego przez mnichów, częstuje się deserami, którymi każdy przyniósł i rozlewają kawę z termosów. Ruszamy za nią i zaraz do naszej trójki dołącza mnich, który z entuzjazmem prowadzi nas na obiad. Okazuje się jednak, że nie ma już miejsc, więc prowadzi nas do ogrodu, podaje deser i przynosi dzbanek z wodą i sokiem, zaczyna snuć opowieść i wypytywać o naszą wizytę.
Nasz pierwszy posiłek w monastyrze
Kiedy większość mieszkańców opuszcza stołówkę idziemy za Panią zjeść z nią wspólnie obiad i porozmawiać o tradycjach i religii. Wprost przyznajemy, że jesteśmy niewierzący, ale nie stanowi to dla nikogo żadnego problemu. Proponuje nam wspólny spacer do kolejnego monasteru, a że i tak chcieliśmy go zobaczyć zgadzamy się z miejsca. Ona czeka jeszcze na swych przyjaciół, więc w wolnym czasie oprowadza nas po cerkwi. Opowiada o obrazach, a mnich co chwila wtrąca swoje trzy grosze, że nie musimy się modlić, ani padać na kolana. Jeśli chcemy tylko zobaczyć, to proszę bardzo i mamy robić dużo zdjęć.
W międzyczasie wyciąga Krzyśka na zewnątrz i pokazuje mu obrazy, ikony. Po pytaniu, który podoba nam się najbardziej wskazujemy ten z poniższej fotografii. Wtedy mnich zdejmuje z niego cenę 40 lei (czyli niecałe 40 zł) i wręcza nam go uroczyście jako prezent – od niego dla nas. Jesteśmy już całkowicie wzruszeni, a że Pani już zbiera ekipę też zaczynamy szykować się do drogi. Na koniec żegnamy się po raz ostatni i po raz pierwszy Krzysiek sam z siebie chce dać coś temu miejscu i wyciąga kilka banknotów z kieszeni i tłumaczy, że chciałby dać na znaną nam „tacę”. Mnich z uśmiechem aczkolwiek kategorycznie odmawia. Życzy nam powodzenia, zdrowia i zapisuje imiona naszych bliskich z obietnicą modlitwy.
Oczywiście całe zamieszanie zabrało nam trochę czasu, więc nasza nowa ekipa już trochę uciekła, ale że nie idą aż tak szybko doganiamy ich po jakimś kilometrze. Po drodze podziwiamy szczyt Buila, który z dołu nie prezentuje się najgorzej, kilka razy odpoczywamy i rozmawiamy o wielu sprawach związanych z Rumunią, Węgrami, Wiarą. W takiej atmosferze docieramy do drugiego monasteru Patrunsa, gdzie od wejścia widzimy całe stado osiołków.
Drugi cud tego dnia – Monaster Patrunsa
O tym miejscu także przeczytacie w zbiorze informacji o wołoskich monasterach. Wchodzimy do monasteru, który przypomina małą wioskę w górach. Zaczynamy od wizyty wewnątrz Starego Kościoła. Po wyjściu idziemy już w stronę Nowego Kościoła, kiedy dogania nas jeden z chłopaków z naszej grupy, któremu wspominaliśmy, że chcemy kupić krowie, świeże mleko. Przekazuje nam, że mnisi zapraszają na lunch i że mają dla nas jeszcze ciepłe mleko! Wracamy i ponownie zasiadamy do stołu. Kosztujemy ich wyroby, sery, mleko i zjadamy kolejny obiad. Na koniec jeden z mnichów zabiera naszą butelkę i faktycznie po chwili oddaje nam ją pełną po brzegi.
Zaraz na Nowym Kościołem musimy się rozdzielić, nasz szlak biegnie dalej, a nasi przyjaciele musza wrócić tą samą drogą. Przed nami jeszcze blisko 8 kilometrów, kolejnego, jak się okazuje, fatalnego szlaku. Na polanie Scarisoara spotykamy małżeństwo, które przyjechało tutaj na piknik. Kobieta zbiera liście mięty, więc szybko do niej dołączam, a mężczyzna wypytuje o możliwość dojścia lub dojazdu do monasteru z którego wracamy. Z racji, że zaraz zbierają się do pensjonatu, w którym nocują zabieramy się z nimi i ponownie dostajemy prezent – tym razem dwie paczki ciastek.
Dawanie i branie, to taki prosty gest
Wysiadamy na rozdrożu we wsi Pietreni, a do vana zostało nam może 200 metrów. Po drodze spotykamy babuszkę z grabiami, która od razu kojarzy że wracamy do samochodu. Mówi tylko „maszine, Poloneze, Krakowia” i tyle się rozumiemy, ale z uśmiechem idziemy obok i próbujemy coś powiedzieć, gdzie byliśmy i że tak, tak Krakowia to u nas. Oddajemy jej jedną paczkę ciastek i machamy na odchode. Pakujemy się do vana i szykujemy do kolacji, kiedy ta sama babuszka człapie do nas ze słoikiem pełnym jeszcze ciepłych powideł śliwkowych.
Tego weekendu nie zapomnimy na pewno!
Takich ludzi życzyłabym sobie spotykać jak najczęściej i brać udział w takich sytuacjach, które najpierw – nie powiem! – były krempujące, a później?
Dawanie i branie jest takie .. ludzkie!
Maja R.