Park Narodowy Brecon Beacons w Walii i trekking przez cztery szczyty, czyli najpiękniejsza trasa w parku

W ubiegłym tygodniu napisałam wpis na temat Parku Narodowego Brecon Beacons. Zawarłam w nim informacje o tym południowo-zachodnim zakątku Walii dotyczące m.in. historii parkujak przygotować się do wyjazdu, co zobaczymy na miejscu i jakie aktywności propagowanesą na jego terenie. Wspomniałam też o znajdującym się tutaj Rezerwacie Ciemnego Nieba oraz o tym jakimi górami Brecon Beacons w ogóle są. Dziś przyszedł czas na kontynuację tego wątku, a dokładnie na opis naszego trekkingu. W samym parku spędziliśmy cały jeden dzień. Jeden dzień zajął nam dojazd, a jeden wydostanie się z tego deszczowego miejsca. Jedziemy.

Kolejny kierunek i kolejny Park Narodowy

Do Brecon Beacons ruszamy bezpośrednio po wizycie na Snowdonii. Droga idzie nam jednak trochę kulawo i najpierw jedziemy trochę źle, potem trochę lepiej, ale ostatecznie uratuje nas dwóch Panów. Jeden z nich zawozi nas dużo dalej niż planowo jechał. Docieramy do kolejnego już pięknego miasteczka, a po jego obejściu, kiedy zegar wskazuje już godziny mocno popołudniowe ruszamy dalej. Chciałam zawitać do Hay-o-Wye, które jest małą, książkową krainą – zresztą jak wpiszecie tę lokalizację w wyszukiwarkę na Instagramie to przepadniecie (o ile jesteście fanami książek, księgarni i bibliotek). Ja w kwestii tego przepadania, to przepadłam ale tylko duchowo, bo miejsca nie odwiedziłam. Na drodze w kierunku parku zatrzymuje się chłopak, początkowo pytając wooo co Wy w ogóle robicie i dlaczego. Mega pozytywny ziomek, który nie może pojąć co się tutaj odpiernicza i dlaczego na wszystkie angielskie deszczowe dni w roku nie jedziemy pociągiem. Nasz entuzjazm dotyczący autostopu musiał go jednak przekonać, bo odjeżdża, ale po 20 minutach wraca, wysiada z samochodu próbując na momencie uprzątnąć panujący w całym pojedzie, nie, nie bałagan, a istny pierdolnik. Pieniądze leżące na karotach od pizzy, te na butach, butelkach po napojach, płynie hamulcowym i pompce do roweru – totalny burdel. To cud, ale udaje mu się upchnąć nas na to wszystko i z całą swoją pogodą ducha zawozi nas prosto do miejscowości Brecon, do której absolutnie nie jedzie. To już druga osoba tego dnia, która zawiozła nas jadąc w całkowicie innym kierunku. Co do wspominanego Hay-o-Wye to teoretycznie mogliśmy się tam zatrzymać – ale wiedzcie, że końcówka września jest już taka łaskawa. Docieramy do Brecon niemalże w nocy i szybko szukamy drogi za miasto. Skręcamy w jedną z wąskich uliczek i idziemy jeszcze kawał drogi. Ostatecznie musimy rozbić się gdzieś na trawie pod płotem, co by nie rzucać się w oczy jadącym samochodom. Co prawda i domów i samochodów można tu ze świecą szukać, ale kiedy nie muszę wolę się lekko zakamuflować niż rozbijać na całkowitym widoku. Noc mija szybko, udaje nam się i to – w cieple – co jest miłą odmianą po kilku nocach w Snowdonia National Park.
 

Odkrywamy pierwsze uroki Brecon Beacons

Jak co rano wstajemy z promieniami słońca, zbieramy namiot i plecaki żeby przejść nieco dalej. Zatrzymujemy się przy jednaj z bram wjazdowych na łąkę (kto nie umie sobie tego wyobrazić to mówię, to taka droga jak w bajce Pat i Kot – śmiga wąską dróżką z kamiennym płotem, który ogradza pola i łąki), rozkładamy się z naszym dobytkiem i zabieramy do przygotowania omletów na śniadanie. Słońce za to zaczyna już wschodzić na dobre. Ogrzewa nas swoimi promieniami przepychającymi się przez obłoki, które o poranku tworzą jeszcze nieskuteczną barierę. Na łączce przy śniadaniu towarzystwa dotrzymuje nam stado krów i pasących się owiec.

Jezioro Llyn Cwm Llwch pełne zieleni i spokoju

Jak już wspomniałam wyszliśmy na szlak z Brecon, a kierujemy się docelowo na szczyt Pen y Fan.  Zależało mi na przejściu obok jeziora Llyn Cwm Llwch, gdzie robimy sobie pierwszy przystanek. Naczelny kawosz nie może przecież wejść na szczyt bez drugiej kawy do południa, dlatego mały postój nad wodą tego polodowcowego jeziora zdawał się być idealnym pomysłem. Poza tym oby dwoje jesteśmy na etapie zawziętego czytania książek, więc  jesteśmy zadowoleni z każdej okazji, by przewrócić chociaż kilka stron.

Prognoza pogody vs. wielka wiara

Pogoda jaka jest – widzicie na zdjęciach – deszcz wisi w powietrzu, ale nasza prognoza mówi, że spodziewać się go można dopiero późnym popołudniem. Ruszamy dalej i mijamy obelisk Tommy’ego Jonesa, małego chłopca, który w 1900 roku zgubił się w górach, a jego ciało znaleźli żołnierze po 29 dniach poszukiwań. Dalej czeka nas nieco strome podejście na Corn Du na wysokości 873 metrów. Tutaj docieramy do jednego z głównych szlaków, bowiem najpopularniejszą trasą na szczyt jest droga ze Storey Arms zwana przez Brytyjczyków the motorway route, czyli po prostu trasą autostradową.

Nasz punkt widokowy na Corn Du

Po dotarciu na Corn Du możemy poczuć, że jesteśmy w miejscu, gdzie naprawdę tylko kapryśna pogoda może zepsuć nam dzień. Wkraczamy tutaj na jeden z najpiękniejszych szlaków w parku, który przeprowadzi nas przez cztery szczyty Corn Du, Pen y Fan, Cribyn i Fan y Big. Dookoła otaczają nas pogrążone w mgle polodowcowe doliny. Docieramy na 886 metrowy Pen y Fan i bez zaskoczenia wchodzimy w … mleko. Jest wybitnie mgliście, dlatego ukrywamy się na kamiennej półce i rozkładamy gary. Po pierwsze to czas na obiad, a po drugie mamy nadzieję, że chmury odpuszczą chociaż na moment. Dwie godziny później..

Dolina Cwm Llwach i nie mogło być lepiej

Mnie pochłonęła niezwykła pozycja „My dzieci z dworca ZOO”, Krzysiek czyta coś na Kindle i gotuje spaghetti. Wiecie co? Jak na złość, kiedy nakłada mi parujący od ciepła obiad chmury postanawiają zacząć spektakl i jak Krzysiek obiad te podają boskie widoki. Nie wiedząc ile będzie mi dane oglądać  tą niezwykłą przestrzeń, która raczy nas swoją obecnością chwytam za aparat, by uwiecznić wszystko co się da. Jezioro, przy którym odpoczywaliśmy rano jest jak na tacy, otoczone spadzistymi, zielonymi górami. Cała Dolina Cwm Llwach jest tu, przed nami i kilkoma innymi piechurami, którzy tak jak my pełni wiary czekali na widoki.

Nie tylko wysokie góry zapierają dech w piersiach

Tym razem Walia zrobiła nam prezent i nie zasunęła kurtyny z obłoków tak szybko. Udaje nam się zjeść ten zimny obiad i pójść dalej już w pięknej, jesiennej aurze. Czeka nas teraz zejście i ponowne podejście na trzeci już szczyt 795 metrowy Cribyn. Góry Brecon Beacons nie należą do najwyższych, ale przechadzka ich granią, to nie taki lekki spacer. Jak się pewnie domyślacie, aby z Cribyn dotrzeć na czwarty wierzchołek Fan y Big ponownie schodzimy w dół i ponownie wdrapujemy się na górę.

Jedno z piękniejszych miejsc w jakim byłam w UK

Podczas całego tego trekkingu ja jestem totalnie zauroczona. Mamy tutaj trochę inne opinie, bo dla Krzyśka najpiękniejszymi górami w Wielkiej Brytanii jest Masyw Snowdonia, dla mnie jednak Brecon Beacons wygrywa. Nie są to góry wysokie – jak wszystkie zresztą na terenie Wielkiej Brytanii – jednak ta przestrzeń z małą ilością turystów jest bajkowa. Niedawno oglądałam piękne kadry z Wysp Owczych i te zielone, stromo opadające góry strasznie mi je przypominały. Dodatkowo jesienna pogoda i nawet te wszechobecne chmury robią niezwykły klimat. Nie mogę się napatrzeć na horyzont zatopiony w chmurach, otulone mgłą doliny z wypasającymi się owcami i grań pełna dzikich kucy. To jest moje miejsce.

Schodzimy z gór, ponownie

Tak się zapatrzyłam na ten nieco górski, nieco wiejski Walijski krajobraz, że absolutnie straciłam poczucie czasu i około godziny 15:00-16:00 czujemy, że jesteśmy w miejscu, w którym jeśli nie planujemy przemoczyć się do szpiku kości nie powinniśmy już być. Czym prędzej pędzimy w dół aż do płaskowyżu Gwaun Cerrig Llwydion, skąd myśleliśmy że dojdziemy prosto w dół do głównej drogi.

Czy można zgubić się na prostej drodze? A i owszem

Dopada nas już intensywna mżawka. Okej, może lepiej, bo nie wielka ulewa, ale czujemy się jakbyśmy przedzierali się przez taflę wody. O tym, że Brecon Beacons to kolejna gąbczasta góra już nawet nie wspominam, więc woda jest absolutnie wszędzie. Myślimy, ze idziemy dobrze, aż okazało się że jednak nie. Idziemy jakąś ścieżką, która prowadzi nas – a jakże – z powrotem na górę Fan y Big. Szybka nawrotka i szukamy odpowiedniego zejścia w dół. W końcu docieramy do drogi asfaltowej, jest godzina 18:00 i akurat przestaje podać. Postanawiamy zejść jeszcze niżej ulicą, aby jutro być bliżej miasteczka. Ja nie wiem, o czym myślimy, ale skręcamy w złą stronę. Schodzisz z góry, masz asfalt w prawo i w lewo, więc 50% szansy iść dobrze. Z mapą masz nawet 95% szansy iść dobrze, a my – bo czemu nie – łapiemy te 5% nie szansy i idziemy źle. Kiedy jesteśmy już 3 kilometry dalej w dół okazuje się, że to nie to miejsce i już bezsilni rozbijamy namiot w lasku przy parkingu. Tego dnia wpadło nam 32 tysięcy kroków, co do tej pory jest rekordem. Jesteśmy zmęczeni, przemoczeni i chcemy po prostu iść spać. Co dalej, okaże się rano.

Winter is coming

Budzimy się już bez budzika, ale nie w ciszy. O dach namiotu uderzają krople deszczu. Jednak nowy dzień, to nowa energia więc układamy nowy plan. Postanawiamy spakować się, ubrać by być gotowym do ewentualnej drogi. W oknie pogodowym, kiedy przestaje padać, wyskakujemy z namiotu, bierzemy go pod pachę i pędzimy z nim do drogi asfaltowej, wszystko ponownie chowamy do środka i korzystając z braku deszczu gotujemy herbatę i jemy śniadanie. Jedzie pierwsze tego dnia auto, a to droga, gdzie jechało ich jedno na trzy godziny. Machamy ręką i pytamy czy uprzejmy Pan nie jedzie czasem do miasta. Jedzie, więc chwilę czeka aż w pośpiechu zwiniemy namiot i wrzucimy wszystko do bagażnika. Jedziemy wspólnie do miasteczka Merthyr Tydfil.

Wysiadka nas przy Mc Donalds ❤ 

To serce nie dlatego, że kocham tę jadłodajnię, ale dlatego że ZNOWU PADA, a to dobre miejsce żeby się podsuszyć, wypić kawę i naładować telefony. Po wejściu do obiektu doznajemy lekkiego szoku, ale nie mniejszego niż Pani w kasie. Dość szybko uświadamia nas, że łatwo rozpoznać w nas turystów, a miasto Merthyr Tydfil jest dla takich zamknięte z powodu covid-19. Taaaak, możemy mieć problemy. Jesteśmy znów strasznie wkurzeni, bo nie mamy dokąd iść. Po burzliwej dyskusji postanawiamy wydostać się z miasta pociągiem. Za kilka funtów kupujemy bilety do wolnego od takich restrykcji Cardiff, a po drodze bookujemy nocleg w jakimś pokoju pracowniczym. O 12:00 siedzimy już bezpieczni w salonie z kubkami herbaty. To czas na rozmyślenia, rozmowy i przeprosiny za słowa, które padły kilka godzin wcześniej. Po co to piszę? Po podróże we dwójkę, nawet najbardziej kochających się ludzi nie są wolne od kłótni. Życie na autostopie z wielkim plecakiem to nie bułka z masłem, szczególnie kiedy Anglia niemalże codziennie zaczyna serwować nam deszcz. Musimy być elastyczni i ponownie przegadać co z nami dalej. Siadamy nad mapą i prognozą pogody, w bębnie kręci się nasze pranie, na gazówce gotuje makaron, a my znów jesteśmy wielkimi myślicielami. Chcemy jeszcze jechać do Parku Narodowego Pembrokeshire Coast oraz do Warner Bros Studio koło Londynu.

Tak zakończyła się nasza przygoda z National Park Brecon Beacons

Czy było warto? Oczywiście

A jeśli Ciebie nie przekonują te zdjęcia – to ja już nie wiem

A jeśli przekonują – to zajrzyj jeszcze w ten wpis i dowiedz się więcej

Maja R.

3 komentarze

  1. Hej! Tutaj akurat z papierowej, ale polecamy używać aplikacji mapy.cz 😀 Można pobrać kraj i używać jej offline, a po wejściu w zakładkę outdoor mamy wszystkie szlaki, po wyznaczeniu tras widać suflerowany czas, dystans i przewyższenia <3

Dodaj komentarz