Mam dla Was coś bardzo gorącego – i nie, nie jest to świąteczny barszcz, ani pierogi z kapustą i grzybami. One będą gorące za kilka dni, których zapewne wielu z Was nie może się już doczekać. Zdaję sobie sprawę, że niektórzy na Święta z radością nie czekają. Wręcz przeciwnie, ta cała świąteczna magia, która zaczyna się dookoła nas roztaczać z końcem Dnia Zmarłych może być dla nich jeszcze bardziej przygnębiająca. Mam nadzieję, że Ty do nich nie należysz, bo jeśli tak, to mocno Ci współczuję. I bynajmniej nie dlatego, że nie lubisz Świąt, ale dlatego że zapewne ciężko Ci znaleźć miejsce, gdzie w spokoju mógłbyś odetchnąć z ulgą. Ale wracając do mojego gorącego wpisu i tego, dlaczego jest gorący. Ano dopiero co skończyłam go pisać, bo dopiero co wróciłam z tego tygodniowego wypadu. A informacje o tym co, gdzie jak i dlaczego znajdziesz dalej – zaczynamy.
Pierwsze primo – dlaczego wyjeżdżam przed świętami
Dlatego, że kocham święta i ten klimat, a gdzie znajdzie się tego więcej niż w górskiej, bieszczadzkiej chatce? Zapewne więcej niż w sklepach czy telewizji, które tylko czyhają na nas ze swoimi najlepszymi świątecznymi promocjami i swoim Black Friday, który już nie jest ani black, ani na pewno nie jest friday’em. Ps. Od kiedy ten niezwykle promocyjny dzień trwa miesiąc, tydzień, w poniedziałek i czwartek? Nie rozumiem – ale mamy 2020 rok z sami wiecie czym – więc chyba wybaczę przedsiębiorcom, że chcą nam sprzedać co się da, jak raz mają otwarte, raz zamknięte. Koniec dygresji. Okej, w domu znajdzie się też dużo magii. Sami w Ostrzeszowie mamy już wystrojoną choinkę. W Radomiu, gdzie obecnie przebywamy dużo czasu z powodu budowy naszego Vario drzewko również stoi obsypane cukierkami, które nikłe szanse, że doczekają wigilii. Uwielbiam zadbać o detale w grudniu i strasznie cieszy mnie robienie wielu rzeczy samemu. Dlatego brałam już udział w rodzinnej akcji pieczenia i strojenia pierników (chociaż sama upiekę jeszcze partię, bo wiecie, pierników nigdy nie ma zbyt wiele). Zaczepiłam się do babci na ubieranie kolejnej choinki (idę na rekord, w tym roku to już czwarta). Przywitałam się już z mamą, która wróciła na święta i oczywiście podzieliłyśmy już obowiązki przed wigilijną wieczerzą. Prezenty i podarunki już czekają. No i właśnie – kiedy to wszystko jest już ogarnięte to ja chętnie uciekam. Od tych sklepów, reklam, pędu. W domu zawsze jest krzątanina, a to czegoś brakuje, a to coś jeszcze można posprzątać. Oooo nie, tydzień w bieszczadzkiej chatce, z kilkoma bliskimi przyjaciółmi brzmi zdecydowanie zbyt dobrze, aby odmówić.
Drugie primo – gdzie lubię się schować
O tym gdzie, już wspomniałam – Bieszczady, chociaż nieco inne niż te w które zwykłam jeździć. Naszą bazą wypadową była Chartka pod Rozlewiskiem w miejscowości Baligród, skąd dość łatwo było wyskoczyć i na połoniny, na ogniska do licznych wiat, czy po prostu posiedzieć przy kominku. Ale dlaczego w ogóle Bieszczady. Byliśmy tu w lipcu podczas rowerowo-trekkingowej wyprawy. Ruszyliśmy wtedy w Radomia w Tatry, a po kilku dniach w górach pojechaliśmy w Bieszczady. Na miejscu znów kilka dni śmigaliśmy na szlakach, po czym zeszliśmy do miejscowości Smerek. Dopisało nam bieszczadzkie szczęście i do tyłka dobrał nam się deszcz. Udało nam się skryć pod drewnianą wiatą przed miastem. Tam spotkaliśmy Piotra, od słowa do słowa rozpoczynała się nasza znajomość. Był sam, motorem, z pełnym zapasem domowego jedzenia i płonącym ogniskiem. Zaserwował nam niezły obiad, zaopatrzył w czosnek niedźwiedzi, a przed rozjechaniem każdy w swoją stronę dał nam jeszcze numer do siebie, a my zostawiliśmy mu nasz. Jeśli myślisz, że na wyjeździe samemu będziesz samemu, możesz się zdziwić – to zależy tylko od Ciebie i tego gdzie pojedziesz. Nie powiem, że wszędzie, ale w górach znajdziesz wiele osób idących samotnie lub w małych grupach, z którymi wspólnie możecie stworzyć zgrany team. Wracając, utrzymywaliśmy kontakt przez te kilka miesięcy i ostatecznie udało nam się spotkać raz jeszcze. Piotr mieszka w okolicy i zna Bieszczady jak własną kieszeń. Zaprosił nas do siebie, wynajęliśmy chatkę i spakowaliśmy rzeczy. W piątek 11 grudnia o 6:00 byliśmy w drodze.
Trzecie primo – jak można zwiedzać Bieszczady
No i tutaj otworzył się przed nami inny świat. Dlatego, że my i Piotr, to z jednej strony trochę inne, a z drugiej trochę pokrewne światy. On – typowy człowiek z lasu, bushcraft pełną parą, taki co lubi usiąść, spokojnie na chillku odpalić ognisko, posiedzieć, pogadać. Nasza ekipa, tak o niej mówię, bo ja, Krzysiek, Paweł i Bartek to już jedno ciało jeśli chodzi o wyjazdy w góry. Znamy się dobrze, wiemy co jemy, ile jemy, ile mamy siły, ile możemy iść, ile musimy spać. Czy my jeszcze się nawzajem zaskakujemy? Czasami baaardzo! 😃 No więc my – turyści, wędrowcy, tacy co lubią usiąść, odpalić ognisko żeby było ciepło, przygotować jedzenie, żeby nie być głodnym. Posiedzieć, pogadać, wypić piwo – też. Ale tym razem miało być mniej trekkingu, namioty i śpiwory w ogóle nie wyjrzały z szafy. Czekają tam na inny wyjazd. Za to na ten pojechały z nami nalewki, bimber (czy można o tym pisać publicznie?), grzybki w zalewach, ogóreczki, marmolada z dyni, przetwory owocowe. Na miejscu razem z Piotrem czekało całe auto specjałów, wędlin, pasztetów, warzyw na zupę, mięska na grilla. Czy ja wspomniałam już o pochodniach, lampionach i świątecznych ozdobach? Wszystko było! I to wszystko inaczej niż zwykle. Dlatego z chęcią opowiem Wam co się działo przez te sześć dni. Sama się zdziwiłam, że wyjazd w Bieszczady nie musi był orką, waleniem kilometrów na szlaku i mokrą dupą od wiecznie padającego deszczu.
Lokalizacja

Tym razem mieliśmy robić zupełnie inne rzeczy niż zazwyczaj. Opowiem Wam po krótce o tym co udało nam się zorganizować, a co nie wypaliło, a też byłoby warto.
Sanki, dziecięca zabawa z podwórka
O ile w ogóle można mówić o sankach w tych czasach, kiedy śniegu w Polsce jest jak na lekarstwo. To w górach można, dlatego ja od razu powiem, że po piękną zimę jeżdżę albo w góry, albo do innego kraju. Grudzień jest jeszcze kapryśny jeśli chodzi o Bieszczady i nie gwarantuje śniegu. Jeśli koniecznie zależy Ci na tym aby śnieg był, trzeba poszukać innych miejsc, albo wybrać termin nieco po nowym roku. Tym razem w terminie 11-17 grudnia było go bardzo niewiele. Odpadł nam więc kulig, a w poszukiwaniu białego puchu wyskoczyliśmy do Ustrzyk Dolnych na stok Laworta Ski. To była sobota i w gwoli ścisłości – nasz pierwszy wspólnie spędzony dzień. Na miejscu śnieg był, zrobiliśmy szybki research co ile kosztuje. Zjazdy na 3 godziny i wypożyczenie deski to niecała stówka. Trochę nasz to przekonało, aby wrócić i poszaleć na snowboardzie w kolejnych dniach. Ale tym razem nie przyjechaliśmy na darmo! W bagażniku leżą dziecięce, plastikowe sanki. Kto szybko dodaje i oczywiście uważa, że trzydziestolatki na sankach to nic dziwnego ten już pewnie rozumie co robiliśmy w to południe. Radość z szybkiej jazdy nieużywanym stokiem (Pan z obsługi nie miał nic przeciwko, pod warunkiem, że nie będziemy nanosić piachu na śnieg) na prawie sam dół była OGROMNA! Chcieliśmy zrewanżować sobie brak kuligu. I kiedy tak zadowoleni zjeżdżaliśmy na prawie dół stoku, Piotr postanowił zjechać nie na prawie, a na sam dół. Skończyło się to hamowaniem nogami na wybojach, a hamowanie nogami na wybojach skończyło się wykręceniem kostki. Koniec zabawy, wracamy do domu, by Piotrek mógł wyłożyć się na kanapie i schłodzić spuchniętą i lekko siną stopę. Jeśli ktoś się pogubił to ja tylko przypomnę, to był pierwszy dzień z prawie tygodniowego wyjazdu.
TIP: W Bieszczadach, mino że to niskie góry jest całkiem sporo wyciągów. Będąc tutaj zimą i mając odpowiednie ubrania warto zarezerwować sobie dzień lub dwa na stokowe szaleństwo. Sanki generalnie też sprawdzą się super, ale jak widać w powyższym – uważajcie!
Choinka i jeszcze większa magia świąt
Nie wiem jak często Wam zdarza się ubierać choinkę podczas wakacji, ale nam zdarzyło się to po raz pierwszy. Trafiliśmy na taki okres, że akurat podczas naszego pobytu właściciele dostarczyli do domków żywe choinki oraz ozdoby. Także już drugiego wieczoru zabraliśmy się do roboty. Piotrek przywiózł z domu dodatkowe lampki do ozdobienia okna i schodów. Wyobraźcie sobie: narożna kanapa, stół z ciepłą herbatą z miodem, cytryną i imbirem, kubki (nie będę Was oszukiwać – piwa również). Siedzisz sobie w gronie kilku przyjaciół, za Tobą lampki, na schodach lampki, po lewej pachnąca choinka, złote bombki, przed Tobą płonący kominek, lampiony i świeczki. Wygląda jak relaks? Bardzo 💚
TIP: Jeśli uważasz około świąteczne wyjazdy za coś dziwnego, to naprawdę proponuję spojrzeć na to z innej strony. Może nie czujesz tego klimatu, bo w sumie co fajnego jest w wiecznym bieganiu z mopem, bieganiu z zakupami, staniem w kolejkach i denerwowaniem się tymi całymi przygotowaniami. Może ucieszyłoby Cię bardziej po prostu święty spokój?
Wielka Rawka, Mała Rawka – lekki trekking w mniejszym składzie
W niedzielny poranek ruszyliśmy na szlak we czwórkę. Piotrek obudził się, a stan jego kostki nie był ani trochę lepszy. Postanawiamy, że tego dnia zostanie on w domku, odpocznie i ugotuje zupę – czym zachęcił nas do szybkiego powrotu. Zrobiliśmy tylko po kanapce na drogę i herbatę w termos. Dzień nie jest w grudniu zbyt długi, więc szybko wyjechaliśmy do Wetliny. Parking kosztuje w tym okresie 12zł, a nikt inny nie pobrał od nas opłaty za wstęp na szlak. Po chwili doszliśmy do Bacówki Pod Małą Rawką i mam dla Was niespodziankę! Nie wiem czy kojarzycie to schronisko, ale my będąc tam w lipcu w ogóle nie spodziewaliśmy się, że w grudniu stać będzie tam bania. Zaciągnęliśmy języka – koszt odpalenia to 400zł i wcale nie trzeba być zarejestrowanym gościem bacówki, do bani mieści się ok 6 osób i mogą sobie w niej siedzieć spokojnie 4 godziny. Tym razem z powodów covidowych nie mogliśmy wejść do środka domku, więc na dworze wygłaskaliśmy ukochane koty i poszliśmy zielonym, później żółtym szlakiem w górę. Szlak wiedzie w dużej części lasem, gdzie no cóż – śniegu nie było, jedynie zmarznięta ziemia i nieco lodu. Jeśli macie raczki tak jak ja, to naprawdę się sprawdzają. Na Samych Rawkach pogoda była ge-nial-na! Chmury łaskawie zeszły w doliny pozostawiając nam piękną panoramę. Na ziemi były jeszcze resztki śniegu z początku miesiąca, wiatr nas oszczędzał, a mróz nie dawał w kość. Na Wielką Rawkę z parkingu jest 488 metrów w górę i 4,6 km. Teraz już tylko 661 metrów w dół niebieskim szlakiem do Ustrzyk Górnych. Po kolejnych 6 km dochodzimy na drogę, którą wracać do parkingu nie chcemy. Postanawiamy przejść jeszcze trochę Połoniny Caryńskiej. Wbijamy na główny, czerwony szlak i znów pod górę, ale tym razem 629 metrów. Idziemy i idziemy i już robi się 15:00, z zachodu nici, a dzień już powoli się kończy. W tym momencie tracę początkowy zapał, robię się głodna, a wiecie jak to jest z głodnymi ludźmi. Na szczęście w końcu docieramy do rozwidlenia, skąd zielonym szlakiem wracamy na parking na kilkanaście minut po nastaniu nocy. Wrzucamy na momencie plecaki do bagażnika i pędzimy do Piotrka. Podsumowując trasę wyszło całkiem sporo, bo 20km, ponad 1000 metrów przewyższeń w czasie 6h 8 min.
TIP: Planując wyjście w góry zawsze używamy strony www.mapa-turystyczna.pl z dokładnymi kolorami szlaków, profilami wyznaczonych tras i sugerowanym czasem ich przejścia. Zimą zawsze należy wziąć pod uwagę inne czynniki (śnieg, lód), które mogą spowolnić marsz dlatego często wtedy mnożymy czas ze strony przez 1,5 do 2. Zamiast 1h zakładamy 1,5 do nawet 2 godzin. Zawsze lepiej szybciej zejść do auta lub do schroniska niż zostać w górach o te 2 godziny dłużej niż się planowało.
Bieszczady w północnej części
Tego dnia Piotrek stwierdził, że w domu już się nasiedział i czas pokazać nam inne Bieszczady, te poza połoninami i Tarnicą. Nie pogardzę! Pojechaliśmy w kilka miejsc z punktami widokowymi na Jezioro Solińskie i po raz pierwszy na Zaporę w Solinie. Jej budowa rozpoczęła się w 60 roku, a budowlane prace zakończono po 8 latach. 20 lipca 1968 oddano ją do użytkowania. Kurcze jak na tamte czasy, to całkiem sprawnie im to poszło. Ostatecznie całkiem niezła z niej budowla, 82 metry wysokości, 664 metry długości trzyma w rydzach zbiornik o pojemności 500 000 000 metrów sześciennych. Biorąc to pod uwagę i to jak obecnie wyglądają procesy budowy innych obiektów infrastruktury to 8 lat prac oceniam jako dobry wynik.
O ile o zaporze to chyba każdy słyszał, to podejrzewam, że o Cichym Memoriale już nie. Sama natknęłam się na to pojęcie dopiero na blogu www.rudeiczarne.pldzięki im wpisom w ramach Turystycznych Mistrzostw Blogerów 2020, gdzie ta cudowna para odkrywała przed nami uroki podkarpacia. Wracając – Cichy Memoriał to projekt z 2017 roku realizowany przez artystę Arkadiusza Andrejkowa. Andrejkow pochodzi z Sanoka i w świetny sposób wykorzystuje artystyczny potencjał swojej okolicy. Na starych stodołach, budynkach czy płotach spod jego pędzla wychodzą murale wzorowane na starych fotografiach. Ogrom informacji na ten temat znajdziesz bezpośrednio na stronie artysty www.andrejkow.pl, gdzie dołączona jest także mapa murali Cichego Memoriału (choć wydaje mi się niekompletna). Za to Galeria Potoki w Bóbrce prowadzona przez Pana Sławka Wasielewskiego była istną skarbnicą wiedzy. Przyciągnięci tam obrazem na jego stodole spotkaliśmy człowieka pełnego pasji, który nieco więcej opowiedział nam o projekcie i nie tylko. Mural namalowany jest na podstawie jego fotografii ślubnej w 30 rocznicę jego zawacia. Tam również powiedzieliśmy się jak one powstają i że faktycznie autor maluje je w ciągu jednego dnia, z pewnymi wyjątkami. Przez rozmowy przetoczyły się nie tylko murale, nie tylko prace które wykonuje, ale też sery, tematy polityczne, kościelne, historyczne. Koniecznie chciałabym tam wrócić latem i załapać się na degustację domowych serów i jeszcze więcej rozmów.
TIP: Jeśli masz okazję to naprawdę wykorzystaj możliwość poznania i porozmawiania z osobami jak Pan Sławek, takimi z wielkim sercem do tego co robią. Człowiek odkrywa wtedy zupełnie inne horyzonty. Uwierzcie, że ostatecznie poruszyliśmy takie tematy, które dały nam bardzo dużo do myślenia, a dyskusje prowadziliśmy jeszcze po powrocie do domu. Miejsca, gdzie przez lata ścierały się różne kultury, religie, narody. Ale czym były narody w XIX, XX wieku. Dziś nazywamy to słowami, które sami znamy. Próbujemy w swoje ramy włożyć coś co opierało się na zupełnie innych wartościach, ludzi którzy żyli w zupełnie innych realiach.
Ponownie wracamy w góry – Połonina Wetlińska i Smerek
We wtorek jedziemy znów na północ, do miejscowości Smerek. Tym razem znów w piątkę parkujemy pod wiatą, gdzie poznaliśmy się w lipcu z Piotrkiem. My zabieramy plecaki i ruszamy na czerwony szlak, aby rzucić okiem na Bieszczady z perspektywy Smerku. Piotrek wyjmuje z bagażnika swój bushcraftowy sprzęt i szykuje drewno na ognisko. Dwa dni wcześniej szliśmy na Rawki i Caryńską, a że przez te dwa dni w Bieszczadach niewiele się zmieniło, to szlak znów wita nas ponownie mrozem i ponownie bez śniegu. Po niecałych 5km i podejściu na 1222m.n.p.m. stajemy pod krzyżem na Smerku (dużo osób mówi Smereku – jeśli wiesz dlatego daj mi znać, mega mnie to intryguje). Co chwila otaczają nas chmury, po czym na moment odpuszczają. Jest tak zimno, że szybko schodzimy w stronę Przełęczy M. Orłowicza. Nie kontynuujemy drogi połoniną, a schodzimy żółtym szlakiem w dół do Wetliny. To była szybka trasa, z uwagi na ognisko, które mieliśmy wspólnie palić pod wiatą. Nie było nas tylko 3h 30 min przez które przedreptaliśmy 12 km i zaledwie 656 metrów do góry. Piotrek odbiera nas spod sklepu ABC i wracamy wspólnie do Smerku.
TIP: Jeśli masz możliwość fajnie planować trasę tak, aby spać w innym schronisku lub aby miał kto nas odebrać – dzięki temu unikniemy chodzenia dwa razy tą samą trasą. Jednak w obecnej sytuacji nie wiem na ile jest to bezpieczne. W związku z covidem, jeśli już gdzieś się wybieramy to warto jednak zadbać, aby było to jedno miejsce na nocleg podczas całego pobytu. Cały domek dla jednej rodziny jest również super opcją. Jeśli ktoś ma obawy to tylko dodam, że tego dnia spotkaliśmy na szlaku całe DWIE osoby.
Ognisko w górach – to jest możliwe!
W Bieszczadach jest mnóstwo wiat turystycznych, gdzie są wyznaczone miejsca na ogniska, ba w niektórych wiarach stoją nawet murowane grille. Oczywiście, że nie można palić ognisk na terenie Parku Narodowego, samopas, na jakimś szlaku. Ale w takich wiatach, gdzie jest to możliwe to warto z tego skorzystać. Nam udało się wyskoczyć na dwa ogniska i jeden obiad. Wystarczy naszykować sobie nieco drewna, małych kawałków na rozpałkę i nieco grubszych na właściwe ognisko. Trochę kiełbasek albo innego jedzenia. Mieliśmy ze sobą też butlę gazową do przygotowania picia, ale to możesz zabrać ze sobą w termosie. Tak naprawdę wszystko zależy od Twoich preferencji, możliwości i wyobraźni. W ostatni wieczór pojechaliśmy pod granicę słowacką, gdzie stoi nie tylko wiata, ale cała chatka. Paliliśmy tam ognisko aż do nocy. Został przy nim Piotr, a my o 22:00 pojechaliśmy już do Radomia. Pamiętaj tylko o zostawieniu po sobie porządku! I co równie ważne, zadbaj o bezpieczeństwo, nie zostawiaj ognia – chociaż mam nadzieję, że nie musze o tym mówić.
TIP: wyobraź sobie przygotować mały kulig zakończony takim ogniskiem, czy to nie brzmi dobrze? Dla mnie fantastycznie ❤
Ostatni punkt i coś dla fanów serialu Wataha
Wielu z Was natknęło się pewnie na ten tytuł. W naszej ekipie niestety Piotrek i Bartek serialu nie oglądali, Paweł zobaczył tylko 1 sezon, a my – to jest hit – obejrzeliśmy całość w trzy dni przed wyjazdem. Ostrzegam, że wciągnął mnie on totalnie, a dodam, że ja nie jestem fanką oglądania czegokolwiek w telewizji. Nie ogadam nawet youtube. Jakiś czas temu byłam u znajomej, która jako pierwsza uświadomiła mnie, że można wybrać się na wakacje w Bieszczady i zorganizować zwiedzanie śladami serialu Wataha. Mega mnie to zaciekawiło, szczególnie że dopiero co Netia założyła nam internet i telewizję, a na pierwszy miesiąc dorzucili HBO Go za darmo. Obejrzeliśmy 1 sezon we wtorek, 2 w środę, 3 w czwartek, a w piątek o 6:00 jechaliśmy w Bieszczady 😀 Całe szczęście każdy sezon ma tylko 6 odcinków po niecałej godzinie. Ale opłacało się wyjąć sobie te 3 dni z życia – to świetna polska produkcja. Bieszczady, straż graniczna, handel polsko-ukraiński, układy, pieniądze, przemytnicy, przemycani. Wracając do tematu, my wielkiej wycieczki śladami Watahy nie mieliśmy, ale co mijałam coś z serialu wołałam „O, o Wataha”. Pamiętasz drugi sezon i znalezione ciała w retortach? Nam udało się znaleźć retorty, co prawda nie te serialowe, ale jadąc boczną ścieżką do cerkwi w Łopiankach zobaczyliśmy piece. Zatrzymaliśmy się na małe zwiedzanie, gdzie akurat pewien Pan ładował drewno do środka. Zrobił sobie krótką przerwę żeby opowiedzieć nam co nieco o bieszczadzkim węglu drzewnym. Jego praca polega na przywiezieniu drewna pod piece, ułożenie go wewnątrz do spalenia. On produkuje węgiel dla obiektów gastronomicznych i w zależności od zamówienia przygotowuje węgiel drzewny mieszany, bukowy czy dębowy – każdy rodzaj stosuje się do innego mięsa. Wypala go w stalowym piecu typu retorty. Po rozpaleniu czeka aż ogień zmieni kolor na niebieski, po czym zamyka dostęp tlenu. Proces palenia trwa 24 godziny i kontroluje go kominami na bokach pieca. Potem dwa dni spopielone drewno czeka jeszcze w piecu do wystygnięcia. Po wyjęciu przesiewa się go przez sita i pakuje do worków. Nic się nie marnuje, bo ten odsiany miał wykorzystuje się to produkcji brykietu. Taka ciekawostka na koniec wpisu – bo ja nigdy w życiu nie zastanawiałam się skąd się biorą takie rzeczy.
TIP: to będzie porada dla mnie: Maja zacznij oglądać filmy, bo zwiedzanie okolicy śladami takich dobrych produkcji może Cię wiele nauczyć.
❤❤❤
Kończę na dziś, bo każdy z Nas i z Was ma inne rzeczy na głowie na dwa dni przed Świętami! Kolejnego wpisu wypatrujcie w najbliższą sobotę i kochani moi – pamiętajcie czym są, a czym powinny być Święta Bożego Narodzenia. Dużo spokoju, dużo miłości do siebie i innych Wam życzę.
Wesołych Świąt
Maja R.